W przepiękny słoneczny dzień, po porannym joggingu brzegiem morza, zorganizowaliśmy rowerowy trip na Przylądek Arkona, bodajże najdalej na północ wysunięty punkt Niemiec. Z kempingu Knaus dzieliło nas od niego tylko 8 km bardzo malowniczą, klifową ścieżką rowerową. Nie spodziewaliśmy się, że spodoba nam się tam aż tak bardzo. Nawet dzieciom się wyrwało: jak tu ładnie!

Będąc prawie u celu, trafiamy na skrzyżowanie wśród pól. Jadąc w prawo, dojedziemy do bajkowej wręcz, małej osady rybackiej Vitt. Jadąc w lewo, do właściwego przylądka Arkona – Kap Arkona. Najlepsze zostawię na deser, dlatego najpierw na tapetę weźmy Kap Arkona.

Jako pierwsze w oczy rzucają się dwie latarnie morskie. Jedna z nich, wzniesiona w latach 1826-1827 jest jedną z najstarszych tego typu budowli na wybrzeżu Bałtyku. Druga latarnia powstała na początku XX wieku. Można się na nią wspiąć i podziwiać morsko-polną panoramę. Gdyby ktoś marzył
o uprawomocnieniu swojego związku w najdalej na północ wysuniętym niemieckim urzędzie stanu cywilnego (różne ludzie mają marzenia, ja nie oceniam) – jest on ulokowany właśnie w tej latarni.

Zwiedzając Rugię miałam wrażenie, że ta wyspa to jeden wielki płaskowyż i aby dostać się na plażę, trzeba zawsze zejść z jakiejś górki albo schodków. Nie inaczej jest na przylądku. Z klifu, oczywiście, podziwiać można piękny widok na morze. Nasyciwszy się widokiem, schodkami schodzimy w dół i pozwalamy dzieciom skakać po kamiennym brzegu, licząc się z ryzykiem zmoczenia butów.

W obrębie latarni znajduje się kilka restauracyjek, jednak radzę powstrzymać głód i zaspokoić go bułką ze śledziem we wiosce Vitt, od której dzieli nas zaledwie 3 km.

Vitt to malutka osada rybacka, pełna małych domków, w części krytych strzechą. Niemal w każdym z nich prowadzony jest mniejszy lub większy biznes gastronomiczny. Nasze ulubione bułki ze śledziem tudzież inna pyszną rybą rozchodzą się jak świeże bułeczki i o ile o 11:00 są wszędzie, o tyle 3 godziny później trzeba się nieco natrudzić, żeby je dostać. Nie ma za to problemów
z pysznymi naleśnikami, którymi zajadała się dzieciarnia.
Wioska oczywiście ma swoją przystań rybacką i długą, iście chorwacko-włosko-karaibską plażę – tylko palm brak. Niezbyt dużo ludzi, niespiesznie płynący czas, piękny, niebieski, ciepły, zupełnie niebałtycki Bałtyk i codziennie świeże ryby. Żadnych dyskotek, rozwrzeszczanych ludzi. Wyobrażam sobie, że urlop w tym miejscu, ze stertą książek, dobrym aparatem fotograficznym, bez rozpraszających turystycznych pseudoatrakcji, musi być czystą idyllą. A wokół ścieżki rowerowe wśród złocistych pól. No raj. A że niemiecki…

Jeszcze inny Bałtyk. Stralsund – I część relacji z Rugii

Jeszcze inny Bałtyk. Klify Koenigstuhl w przedpokoju – II część relacji z Rugii