Fehmarn to słońce i plączący włosy wiatr.
To cicho szumiące morze, płaskie, piaszczyste plaże i rozległe łąki.
To cisza przerywana przyjemnym wrzaskiem podrywających się z zarośli ptaków.
To przewaga kamperów i przyczep nad zwykłymi autami, ujarzmionych odpowiednią ilością kempingów, spokojnie mieszczących wszystkich podróżników – wyspa raczej nie przypadnie do gustu miłośnikom kempingowania “na dziko”, bo nie jest tu ono mile widziane.
To wyspa zamożnych ziemian, mieszkających w stylowych, ceglanych posiadłościach z zadbanymi obejściami i stajniami.
To miejsce, gdzie zdaje się, że po prostu żyje się dobrze.
Tym razem jeszcze bardziej niż zwykle chodziło o słońce. Przed Wielkanocą pogoda w Polsce dała popalić – przez kilka dni codziennie fundowała przekrój wszystkich pór roku. Mieliśmy już dość deszczu, gradu, wiatru, ciągłej szarzyzny i ciężkich chmur wiszących tuż nad głową.
Szukaliśmy miejsca, gdzie będzie ciepło i słonecznie. Obserwując prognozy w promieniu 500 km od Zielonej Góry z dnia na dzień obniżaliśmy wymagania, kończąc na jednym jedynym warunku: niech chociaż będzie słonecznie. Tak trafiliśmy na wyspę, o której istnieniu do tej pory nie mieliśmy bladego pojęcia – zwany niemiecką wyspą słońca Fehmarn.
Wraz z przekroczeniem mostu Fehmarnsund, opuszczamy przytłoczony chmurami ląd i wkraczamy do krainy błękitnego nieba, turkusowego Bałtyku, piaszczystych plaż i schludnych ceglanych domostw w duńskim stylu. Pozostaje nam wybór kempingu spośród kilkunastu na tej małej wyspie – zatrzymujemy się kempingu Fehmarnbelt, niemal zupełnie na plaży. Wicher wieje z każdej możliwej strony.
Bo wiatr tutaj jest wartością, jak na Helu. To dla niego przyjeżdżają tu młode, surferskie i kitesurferskie rodziny z malutkimi dziećmi biegającymi w kombinezonach po plaży, z uśmiechami na rumianych od wichru buziach. Dzięki tym ludziom wyspa ma bardzo luzacki, wagabondowski klimat, a w sklepach królują ciuchy z metkami firm surferskich.
Przez 3 dni zupełnie niespiesznie odkrywaliśmy Fehmarn, starając się przywyknąć do wietrznych warunków. Pejzaże łagodziły wysiłek pedałowania pod wiatr. Malowniczy, acz dość monotonny krajobraz urozmaicały wioski, w których wybieraliśmy domy dla siebie.
Prawdziwą perełką okazało się największe miasto wyspy – Burg. Wzdłuż głównej, brukowanej ulicy, żwawo toczyło się turystyczne życie. Mimo świąt, wszystko było pootwierane, a ludzie wygrzewali się jak koty w wypełnionych co do jednego krzesła zewnętrznych kawiarnianych ogródkach, umiejscowionych na parterach ładniutkich kamienic.
Fehmarn to takie miejsce, gdzie zastanawialiśmy się, czy gdyby ktoś dał nam piękny dom, mnóstwo słońca w roku, odpowiednią ilość euro na koncie, morze wokół, świetną infrastrukturę sportową, ciszę, spokój i nieskończoną ilość czasu wolnego, pod jednym tylko warunkiem – zakaz wyjeżdżania z wyspy – czy z całą tą potrzebą wolności do podróżowania, nie poszlibyśmy na taki układ…