Bałem się publikować nasz przejazd przez Maurę, ale obecnie widzę, że są o wiele gorsze miejsca od tego kraju. Dlatego – raz kozie śmierć. Myślę, że mauretańczycy nie będą nas gnębić.
        Zaczyna się jazda. Święta i Sylwester za nami. Spędziliśmy ten okres w dość kultowym dla kamperowców miejscu. Przed Dakhlą.
Kamperowisko przed Dakhlą

Na Saharze Zachodniej N 23.90207  W 15.78734. Teren jest ochraniany przez Żandarmerię Królewską. Na miejscu jest ujęcie wody. Trochę bogato mineralizowana, ale darowanemu wielbłądowi ….. Jest miejsce wyznaczone na opróżnianie toalet. Jest mini restauracja, z jedzeniem drogim jak „stodoła”, ale za to można tam chleb zakupić. To ważne, bo suk w Dakhli jest oddalony dokładnie o 30 kilometrów.

        Za naszych czasów stało tam 50-70 kamperów. Z codzienną rotacją, a dominowali Francuzi, Niemcy, Włosi. Pojedynczy Austriak, Szwajcar też by się znalazł. No i 3 kampery z Polski. Kampery tak, ale poznaliśmy też Marzenę, która przyjechała z Majorki i latała na kajtach.
Polscy rowerzyści w Dakhla.
Dojechało 2 rowerzystów, też rodaków. Jacek, którego wcześniej spotkaliśmy, gdzieś na drodze za Guelmin i pielgrzym Mirek z Warszawy. Pozdrawiamy ich, ale za to nie pozdrawiamy Polaków z terenówki 4×4, którzy nawet nie zatrzymali się, aby powiedzieć „cześć”. Na tym kończą się zalety tej miejscówki. Pogoda nas nie rozpieszczała. W rozumieniu afrykańskim. Było oczywiście słonecznie i ciepło, ale za sprawą wiatru, prawie przez 10 dni, w powietrzu unosił się pył lub piasek.
Spacery po Saharze Zachodniej.
Przez ten okres udało nam się wygospodarować 2-3 dni, aby pospacerować, lub pobiegać po okolicy. Po świętach Waldek kupuje sobie talerz anteny TV Sat (chyba 150 cm średnicy), łapie jakieś programy polskojęzyczne i zapowiada, że dalej nie jedzie! Trzeba być twardzielem, by przejechać z Polski kilka tysięcy kilometrów, a potem zadowolić się serialem „M jak miłość”. Dla mnie to też nauczka i wnioski na przyszłość w doborze towarzyszy podróży. Ruszamy z Czarkami dalej. Dwa dni przed Sylwestrem, w dwa kampery.
Droga z Dakhla na południe jest ok.
Duże zakupy w Dakhli, bo to ostatnie miasto SZ (Sahary Zachodniej) i jazda na południe. Pierwszy nocleg spontaniczny. Przy obiekcie ochrony wybrzeża. Ktoś, kto kiedyś będzie podróżował na południe, szybko zorientuje się, gdzie można nocować. Są tu już dwa inne kampery. Dajemy fiszki ze swoimi danymi i spanko. Noc Sylwestrową spędzamy w wiosce Lamhiriz N 22.18712  W 16.76870. Stoi tu już kilka kamperów. Kupujemy ładne ryby od miejscowych. Potem szybka kąpiel sylwestrowa w oceanie.
Muszli w tym rejonie nie brakuje.
nasz SP w Lamhiriz

 

Wjazd na marokański pas graniczny.
Po chwili widzę, że brakuje mi telefonu, a sprawę jego odzyskania przekazujemy miejscowym władzom oraz Królewskiej Żandarmerii Maroka. My jedziemy dalej i w noworoczny wieczór stajemy przed szlabanem marokańskiego przejścia granicznego. Dodaj jeszcze cennego newsa, ze od czasu naszego ostatniego tu pobytu, przed czterema laty. Sytuacja nieco się zmieniła. Tam gdzie kiedyś była woda (której w tym rejonie niestety brakuje), teraz jej już nie ma. Za to kilkaset metrów przed granicą jest stacja benzynowa firmy Atlas, gdzie za budynkami gospodarczymi jest toaleta i kuchnia z kranami. Jeśli poprosimy obsługę, a prośbę poprzemy jakimś drobnym upominkiem, to zapewne pozwolą nam zatankować tego płynu. Oczywiście ON też powinniśmy zalać na full, gdyż tu kosztuje 7.69 DH za litr ( 4 lata temu płaciliśmy w tym rejonie SZ niecałe 5 DH), a w Mauretanii będzie to ponad EUR.
        Rano, brama się otwiera i wjeżdżamy. Załatwianie spraw granicznych wygląda po stronie marokańskiej tak:
– przy bramie sprawdzanie paszportów i dostajemy karteczki do wypełnienia, podobne jak przy wjeździe. Trzeba tylko dodatkowo swój numer CIF wpisać. To ten nadany w czasie wjazdu do Maroka
– idziemy z paszportami i wypełnionymi karteczkami do środkowego okienka, małego budynku po lewej stronie (policja graniczna)
– potem do inspektora celnego po stronie prawej, który nam przybije pieczątkę na jednej z kartek „deklaracji transportowej”, które otrzymaliśmy w czasie wjazdu pojazdem do Maroka
– jedziemy dalej, pod hangar ze skanerem, przed jest budka, gdzie wchodzimy z dowodem rejestracyjnym i jesteśmy zapisani do dużej księgi
– wjeżdżamy do hangaru, gdzie kamper jest przeskanowany w poszukiwaniu czegoś tam
– wyjeżdżamy ze „skanerowni” na mały parking, gdzie wchodzi do kampera pies wąchający, a potem celnik szukający – tak ogólnie i spokojnie
– jedziemy kolejne 100 metrów, do budki gdzie jesteśmy my, a raczej kamper wpisany do kolejnej grubej księgi i pozbywamy się jednej parki „deklaracji transportowej” . Tu też podchodzi policjant, który sprawdza paszporty.
– podjeżdżamy 10 metrów i udajemy się pieszo do budynku królewskiej żandarmerii po stronie prawej, a raczej do jednego z zewnętrznych okien, przez które podajemy paszporty, a pan żandarm wpisuje nas do księgi żandarmowej
– podjeżdżamy do wartownika przy bramie wyjazdowej z granicy, a ten już nic nie chce, życzy nam tylko miłej podróży i do zobaczenia, gdyż jak wszem  i wobec wiadomo, innego powrotu z Afryki nie ma, tylko przez to samo przejście graniczne.
Kandahar i nielegalna inwestycja Maroka.

 

Posterunek ONZ z …. kamperem.
        Trochę ta procedura opuszczenia Maroka wygląda skomplikowanie, ale tak nie jest. Można spokojnie i bez nerwów wszystko załatwić, w ciągu 2 godzin. Potem jazda przez Kandahar. Opisywany już na blogu czterokilometrowy pas ziemi niczyjej, pomiędzy Marokiem i Mauretanią. Jednak tym razem są tu widoczne zmiany. Od strony marokańskiej został wybudowany, około dwukilometrowy odcinek asfaltowej drogi, który pod koniec ubiegłego roku, o mało nie doprowadził do wybuchu konfliktu zbrojnego. Kto będzie chciał, to sobie doczyta o co poszło. Tymczasem na końcu drogi asfaltowej, znowu zjeżdżamy na koszmarny odcinek drogi gruntowej, pomiędzy stanowiska strzeleckie marokańczyków i frontu POLISARIO. Stoją oni i mierzą do siebie z broni, a na sąsiednim wzniesieniu stoją pojazdy ONZ, w tym jeden …………… kamper !!! Nie widzieliście nigdy kampera oznaczonego UN? To tylko na Kandaharze jest okazja. Wszyscy tak sobie od miesiąca stoją, dzień i noc, a ONZ patrzy – kto pierwszy zacznie? My wjeżdżamy na przejście mauretańskie, a tam stoją hiszpańscy policjanci (?) Co to się porobiło na tym świecie? Bierzemy paszporty i do pierwszego po lewej stronie budynku. Jesteśmy zarejesestrowani w systemie. Pytanie tylko dokąd jedziemy? Mauretania.
Mauretańskie przejście graniczne.
Chciał nas przejąć jakiś „dyplomowany” pomocnik graniczny, ale powiedzieliśmy, ze nie znamy żadnego języka obcego, a szczególnie obcy nam jest francuski i obeszło się bez pomocy. Sąsiedni budynek to wizy. Od listopada jest wszędzie obwieszczane, ze od nowego roku wiza do Mauretani będzie kosztowała nie 120 EUR, jak dotychczas, ale tylko 40. Zapowiedział to sam Prezydent Republiki Pan Abdel Aziz , przy okazji uroczystości państwowych w Atarze. Mądre posunięcie, bo przez tą najwyższą na świecie cenę wizy, ruch turystyczny do Mauretanii praktycznie zamarł. Wchodzimy na pewniaka do wizowni, a  tam info. Wiza kosztuje 120. Żadne powoływanie się na słowa Prezydenta nic nie dają. Słyszymy, że prezydent jest w stolicy, a oni tutaj i wiza za 120. Piana na ustach nam się ukazała.
Nasz strajk okupacyjny i odwiedziny rajdowca.
        Po to czekamy do do stycznia, po to potwierdzamy tą info w różnych źródłach aby teraz być w plecy? Generalnie – wykonujemy telefony do naszych mauretańskich źródeł. Dokonujemy kilku wpisów na fora podróżnicze, w tym o turystyce mauretańskiej i pytamy, kto w tym kraju rządzi? Czy tak jak w Polsce słowa prezydenta są nic nie warte? Przecież Mauretania jawiła nam się, jako kraj bardziej cywilizowany niż Polska! Generalnie stajemy z boku i zapowiadamy oczekiwanie przez 7 dni na obniżkę ceny wizy. Zjawia się człowiek, który prosi o wypowiedź do telewizji mauretańskiej. Czarek mówi po angielsku o drobnym skandalu. Redaktor gdzieś znika. Przybywa jeden z organizatorów turystyki w tym kraju, gdzieś chodzi i mówi, ze już niedługo wizy stanieją. Przychodzi jakiś ważny urzędnik z kierownictwa przejścia (?), który informuje nas, że jutro, a najdalej pojutrze, zmiana ceny będzie wprowadzona do „systemu”. W necie otrzymujemy odpowiedź, że lada moment cena będzie obniżona. Więc spokojnie, bez pospiechu, mając zapasy wody i jedzenia na dni 7, rozpoczynamy oczekiwania na terenie przejścia granicznego, na wizy wjazdowe. Jest na co czekać. Zaoszczędzimy dzięki temu ponad 700 złotych od pary. No i jesteśmy ciekawi, czy prezydent tego kraju uratuje swoją twarz, co nie wszyscy prezydenci tego świata potrafią zrobić.
Restauracja w drodze do Nouazhibou.
Trochę dokładniej opisałem zaistniałą sytuację, ale to z racji pokazania, jak należy się przygotowywać do podróży, jak zbierać informację i jak z nich potem korzystać. Z jakim efektem? Zajmujemy więc stanowiska postojowe, gdzieś w środku przejścia granicznego i zaczynamy „okupację”.
        Dzień drugi: Przez przejście przejeżdżają 2 terenowe kampery. Francuskie,  im cena nie gra roli. Pieszo przechodzą z plecakami 4 osoby. Na przejściu pojawia się nasz mauretański znajomy (z internetu), który wziął kserokopie naszych paszportów i zawiózł do znajomego dziennikarza, który ma coś napisać w tej sprawie.
         Dzień trzeci: przez przejście przejeżdża rajd Monaco-Dakar. Około 20 terenówek i tyle samo motocyklistów. Głównie z Portugalii i Hiszpanii. Wszyscy płacą po 120 EUR. Poznajemy trochę osób z obsługi przejścia, i nie tylko. Z Maroka dociera Jouan z Portugalii ze swoją dziewczyną. Dowozi nam chleb i doładowanie marokańskiego internetu, który nam ładnie działa na przejściu. Jouan dołączył się do strajku okupacyjnego. Staje obok nas. Temperatura przekracza 30 stopni. W mauretańskim necie pojawia się artykuł o Polakach na granicy.
        Dzień czwarty: Poranek chłodny. Przychodzą celnicy na swoją zmianę. Witają się. Przed południem dostajemy info, że nastąpiła zmiana ceny za wizę. Od dzisiaj będzie 40 EUR. Kilka osób przychodzi do nas z tymi wiadomościami. Jacyś dziennikarze również. Potem korekta. Wizy dla europejczyków są po 55 EUR. Kolejka przed biurem wizowym liczy ok. 20 osób. No i zaczyna się eldorado. To znaczy wciskanie się poza kolejką, wchodzenie do budynku przez okna, zbieranie paszportów od wielu osób. Mówiąc krótko nie zły burdel. Prym wiedzie cwaniak przypominający z wyglądu, ba jestem prawie pewien, że był to we własnej osobie Eddy Murphy. Ten cwaniak wchodził wszędzie, tu kogoś poklepał, tu zagadał, poszeptał do ucha operatorowi systemu.
Nouazhibou. Port rybacki. Sprzedaż urobku.

Tak załamała się kariera hollywoodzkiej gwiazdy. Stajemy w kolejce około piątej po południu. Przed oblicze dwóch panów za zakurzonymi, do granicy możliwości komputerami. Siedzą pod flagą Mauretanii, która jest w okropnym stanie wizualnym. W oknach tektury. Za budynkiem warczy agregat prądotwórczy. I w takich okolicznościach działa system wydawania wiz biometrycznych!!! Nadziwić się nie mogę. Kto i po co zakupił to ustrojstwo od Francuzów? Brak logiki z tym całym skanowaniem wszystkich palców, robieniem zdjęć, czytników do paszportów – skoro i tak połowa kolejnych operacji odbywa się poprzez wpisanie ręczne do zeszytów i różnych ksiąg. Jeśli do tego dodamy jeszcze, że afrykańskie granice strzeżone są tylko na przejściach granicznych – to mamy już cały obraz tego absurdu. Ale to nie nasza sprawa. Skoro te kraje godzą się na to, to ich problem i śmieszność. My poddajemy się tylko wszystkim procedurom prawnym. Szanujemy przepisy miejsc, gdzie się znajdujemy w podróży. Wizy zostały nam wklejone około 21 wieczorem, więc zostajemy na kolejną noc, bo więcej spraw już w tym dniu nie załatwimy. Rano pobudka, uzupełnienie wody, Tak, tak,  po tylu dniach, to dobrze wiemy gdzie są ujęcia wody na granicy. Pierwsze to kran na rogu meczetu, raczej nie zalecany.

Łodzie rybackie w Nouazhibou.
        Drugie ujęcie to studnia z plastikowym wiaderkiem. Obok agregatu prądotwórczego N 21.33357  W 16.94663 Teraz czas na odprawienie pojazdu. Zatrzymujemy się obok muru, za którym jest meczet i przez bramę wchodzimy na podwórko, gdzie po lewej stronie znajdują się biura celników. Otwierane są około 10.00, choć samo przejście czynne jest już od godziny 8.00, a ostatnie ciężarówki opuszczają je około północy. Idziemy do pomieszczenia celników. Oddajemy paszport właściciela kampera i dowód rejestracyjny pojazdu. W porównaniu z przed czterech lat jest duży postęp. Nie trzeba własnoręcznie wypełniać deklaracji wjazdowej pojazdu. Teraz robi to celnik w kilka minut. My tylko podpisujemy i uiszczamy opłatę 10 EUR. Potem udajemy się na drugą stronę ulicy, do baraku policji granicznej. Tam przed jednym z pomieszczeń zawsze stoi kilka osób. Oddajemy paszporty policjantowi obsługującemu komputer. Coś tam skanuje,wpisuje i oddaje paszport koledze, który coś do książki wpisuje. Potem idziemy do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie stoi komputer do obsługi wiz biometrycznych, z różnymi czytnikami  i skanerami. Tam poddajemy się badaniom, czy na przestrzeni 100 metrów, które dzielą nas od biura wizowego, nasze parametry nie uległy zmianie. Czyli jakieś tam zczytanie danych i porównanie naszych odcisków palców. W moim przypadku były to dwa kciuki. Jak już mamy ostemplowane paszporty, to podjeżdżamy do łańcucha, gdzie strażnik graniczny sprawdza paszporty, opuszcza łańcuch i w drogę!!! Ktoś zapyta, a gdzie kontrola celna? Prawdę mówiąc, to nie wiem. Przez te kilka dni celnicy poznali nas. My poznaliśmy ich i chyba słusznie doszli do wniosku, że gołodupców, których nie stać na zapłacenie 120 EUR za wizę, to nie warto kontrolować? Rozpędzamy więc nasze kampery, by po kilkuset metrach ………………… zahamować na pierwszym punkcie kontrolnym żandarmerii. Nie rozumiem, co mogło się zmienić przez ten niecały kilometr? Fiszki daliśmy i pojechaliśmy dalej. Dwa kilometry i stop. Celnicy. Generalnie, tych punktów zaliczyliśmy z 5, aż dojechaliśmy do miasta Nouadhibou.
Nouazhibou. Cmentarzysko okrętów.
        Trochę to nie po naszej trasie, ale trzeba uzupełnić zapasy żywności, bo trzeba wykupić polisę ubezpieczeniową na kampery, bo z sentymentem planuję odwiedzenie i portu rybackiego, a może i do rezerwatu z fokami ktoś się na kilkukilometrowy marsz zdecyduje? Ubezpieczenie w Towarzystwie SMAI, na okres 10 dni, kampera z silnikiem 1,9 litra, to koszt 7613 MRO. To waluta mauretańska, wymawia się ugija, a przelicznik: 100 MRO = 1.17 PLN Drogo, ale i tak taniej, niż gdybyśmy w agencji, na granicy kupowali. Jak pobiegłem późnym popołudniem pofocić w porcie. UWAGA! Zajęcie niebezpieczne. Portów, obiektów publicznych i funkcjonariuszy w mundurach się nie fotografuje! Czarek z Jouanem pojechali poszukać miejsca na nocleg. Ale fajne nam się trafiło
Fajny SP za Nouazhibou. w Cansado.
        Obok latarni morskiej, na cyplu Cansado. N 20.85460  W 17.02868 Rano nastał czas rozstania. Żegnamy, Jouana i Tatianę. Dziękujemy sobie wzajemnie za czas spędzony na proteście w sprawie cen wiz.

Potem jedziemy na krótki spacer po porcie rybackim. Dla mnie osobiście to miejsce bardzo klimatyczne, choć niekoniecznie pachnące. Zbieramy tam trochę fajnych muszli. Jeszcze tylko kupujemy warzywa i owoce na suku i w drogę.

Spotkanie po latach.
Rodzinny SP

Zatrzymujemy się dopiero u naszych znajomych, przed miejscowością Boulenouar, gdzie przed czterema laty byliśmy mile przyjęci na nocleg. Prowadzą rodzinny kemping. Bardzo prosty. Obecnie praktycznie zasypany piaskiem. Tak to bywa, jak turystyka zanika w danym kraju. Wypijamy herbatę i do wieczora pokonujemy 400 kilometrów, przy dosyć silnym wietrze, który zamiata piaskiem po jezdni.

Tanit. Nasza noclegownia przy Senegalczykach.
        Równo ze zmrokiem stajemy niecałe 100 kilometrów przed stolicą, w rybackiej osadzie Tanit N 18.86967  W 16.17229 To znane, nie tylko nam spokojne miejsce, gdzie zatrzymują się kampery na nocleg. Przy brzegu dziesiątki budek skleconych z blachy, dykty i szmat, gdzie mieszkają rybacy senegalscy. Pociągało mnie zawsze to miejsce. Ma swój koloryt. Kolejny dzień. Słońce za chmurami, więc temperatura tylko 31 stopni, o godzinie 22.00 + 29 stopni w mieście.
Ambasada Mali w  Nouakchott.
        Dokładnie w Nouakchott. Stolicy Mauretaii. Dojechaliśmy tu wieczorem i stanęliśmy obok ambasady Mali. Kolejne wizy. Szkoda tylko, że to stolica kraju, a zasięg sieci Mauritel na jedną kreseczkę. Internet w tej samej sieci działa lub nie działa. Idziemy spać. Rano przed godziną 9.00 do ambasady. Już otwarta. Dział wizowy. Pracownik angielskojęzyczny. Pomaga w wypełnianiu wniosków wizowych. Dwie foto, ksero paszportów, 50 EUR opłaty (można taniej w ugijach zapłacić) i o godzinie 12 odbieramy wizy wielokrotne, trzymiesięczne. Ciekawe są numery wiz, jest 9 styczeń, a nasze wizy mają numery 007/17 i 008/17. Oj sporo tych turystów udaje się do Mali, w obecnych czasach! Jest upalnie.
Wielki meczet w stolicy Mauretanii.
Temperatura znowu oscyluje koło +30 stopni. Jedziemy do centrum miasta. Na olbrzymi suk. Ale nikt nie ma specjalnie ochoty na spacery. Wszyscy wracają do kamperów. Ja idę jeszcze Wielki Meczet Piątkowy zobaczyć. Niestety wstęp do wnętrza zabroniony. Więc jeszcze poszukiwanie bankomatu, który obsłuży mastercard (z kartami VISA nie ma problemu) i trochę porównania. Ostatnio byliśmy w Nouakchott przed czterema laty. Od tamtej pory bankomatów i banków przybyło znacząco. Nie ma już problemów z dokonywaniem wypłat w miejscowej walucie. Ruch drogowy został wyraźnie opanowany. Nie widać w centrum zaprzęgów osiołkowych. Nie ma korków na skrzyżowaniach. Obecnie jakoś wszystko się toczy. No i udało nam się namierzyć pierwsze sklepy wielkopowierzchniowe, gdzie można płacić kartami. To tyle wspomnień. Po południu podjechaliśmy do portu rybackiego. Największego w Afryce Zachodniej.
Port rybacki Nouakchott.
        Sam podreptałem zobaczyć tą reklamowaną atrakcję Nouakchott. Jest na co popatrzeć. Na plażę przybijają łodzie z załogami do 20 rybaków w każdej. Na brzegu czekają kobiety. Ryb dużo i duże. Największe miały po 2 metry długości. Nic więcej o nich nie powiem. Udało się zrobić kilka fajnych fotek, choć w tym miejscu nie jest łatwo fotografować. Potem wyjeżdżamy z miasta. Kierunek Mali, drogą N3. Co kilka kilometrów checkpointy (żandarmeria, policja drogowa, policja lokalna i celnicy) Sporadycznie zaczyna się żebranie o „kadu”.
Wyjazd ze stolicy i pełny koloryt.
        Jeden żandarm mówi coś o córce, więc gratuluję mu udanego dziecka. On swoje – kadu dziecko. Ja mu na to, ze nasze dzieci już duże są. Machnął ręką, nie mógł się dogadać, jechać dalej. Droga przez kilkadziesiąt km jest koszmarna. Niby bez dziur w jezdni, ale taka pralka, że szybkość utrzymujemy w granicach 30 kilometrów na godzinę. Potem odcinek dobry, potem cienki – z dziurami na skraju asfaltu. Generalnie nie nudzimy się. Stajemy prawie o zmroku, obok pojedynczych zabudowań, albo raczej namiotów mauretańskich. Okazało się to miejsce nieopodal cmentarza. Gorsza była trawa kram-kram, na której stanęliśmy. To taki miejscowy koloryt. Niepokaźna trawa z nasionami jak haczyki. Najbiedniejszy był pies.
Szukamy noclegu. Tu nie za bardzo ok.
       W kolejnym dniu robimy 260 km. To chyba maks, co możemy sobie pozwolić. Pogoda upalna, różne temperamenty kierowców. Różne techniki jazdy, różne zainteresowania otoczeniem i fotografowaniem, szwankuje łączność przez CB. Trzeba to jakoś ogarnąć. Jeszcze 4 miesiące jesteśmy skazani na siebie. Docieranie trwa. Stajemy w miejscowości Boutilimit. Ma to być centrum kulturalne i religijne Mauretanii. Ma być, bo przez blisko 30 minut nie udaje mi się nic interesującego zobaczyć. Nikt nawet nie wie, gdzie są ruiny fortu francuskiego. Jedyny plus tej miejscowości, to mobilny punkt tankowania gazu N 17.52963  W 14.70793 Za 3200 ugiji (circa 35 złotych) zatankowali nam naszą marokańską butlę.
Boutilimit. Takie tam.
        Uffff, to mamy 3 pełne i możemy spokojnie jechać dalej. Potem okazało się, ze prawie w każdej większej miejscowości jest taki punkt mobilny, gdzie można zatankować propanem dowolne butle, o ile oczywiście gwint nam się będzie zgadzał. Ale o tym już na poprzednich naszych blogach pisałem. Wieczorem stajemy w podobnym miejscu jak poprzednio. Pięćset metrów od głównej drogi. N 17.38658  W 13.47886 Cały dowcip, w wybieraniu miejsca na nocleg kamperem, w tym rejonie Mauretanii polega na …… właściwym typowaniu, trochę doświadczenia i szczęści też się przyda. Wybrać trzeba drogę boczną, byle nie do pobliskiej wioski, bo dzieci i młodzież miejscowa nas zajeździ.
Mauretańskie widoczki. Z kampera.
Droga musi być przejezdna, ale nie za bardzo, bo ruch będzie na niej spory i zaraz nas „przyjaciele” zaczną nawiedzać. Jak droga będzie za bardzo „nieprzejezdna”, to zaraz się na niej zakopiemy, bo nie jesteśmy 4×4. Więc trzeba czasami kilka prób wykonać, aby gdzieś spokojnie przenocować.  Na naszej drodze miejscowość Aleg. Znajdujemy tutaj punkt tankowania wody N 17.05635  W 13.91228. Za darmo nalewamy jeszcze ciepłej wody. Jest też mobilny punkt tankowania propanu N 17.06399  W 13.90907. Z tą wodą i gazem LPG w Mauretanii, przynajmniej na tak zwanej „drodze nadziei”, to jest tak.
Tankowanie LPG. Dużo takowych w Maurze.
        W większych miejscowościach stoją samochody z białymi cysternami, gdzie miejscowi tankują swoje butle. Gwint pasuje do naszych butli, a cena jest porównywalna do polskiej. No skoro paliwo kosztuje tu tyle co w Polsce, to i gaz jest w podobnej cenie. Obecnie mamy zatankowane po 3 butle LPG, to do końca pobytu w tej części Afryki powinno nam wystarczyć, a jak braknie, to myślę, ze zasada pozyskania gazu w pozostałych krajach może być podobna do Mauretanii. Bo przykładowo, w Maroko obecnie nikt nie chcę zatankować pustej butli. Nawet w zakładach gazowniczych. W Mauretanii odwrotnie. W temacie wody, w tych pustynnych regionach, to albo studnia, gdzie pojona jest trzoda. Z tego jeszcze nie korzystaliśmy, choć takie studnie już spotkaliśmy. Albo wiejskie wodociągi.
Widok w Mauretanii dość częsty.
Wszędzie, gdzie taki wodociąg jest, co pewien czas z ziemi (to znaczy z piasku) wystaje zakrzywiona rura z kranem. Najczęściej przed jakimś sklepem. Trzeba podejść i zapytać o możliwość zatankowania. Czasami tankowanie jest płatne, czasami free. Ostatnio płaciliśmy za dwa kampery 50 ugiji, czyli ponad 50 groszy. Z tym, że tankujemy wody po 30-40 litrów na kampera. Czasami nawet codziennie, a nie raz na kilka dni 100 litrów. To taka mądra zasada podróżnicza, o której już wspominałem kiedyś. Kolejny dzień i jazda nam już lepiej idzie. Jest łączność, po podmianie anteny u Czarka. Jest czas na krótkie focenie. Stajemy wczesnym popołudniem, tuż za przełęczą Djouk. N 17.12391  W 12.07291 Ja wyrywam się na 3 godzinki, na pieszą wycieczkę, na okoliczne wzgórza. Z daleka niepozorne, z bliska robią wrażenie. Spotykam trochę zwierzątek.
Mauretański CPN.
Udany wieczór. Kolejny poranek. Wstajemy przed wschodem słońca. Duże wyrzeczenie, ale warto, bo pierwsze godziny jedziemy w miłym chłodzie. Stajemy dopiero w miasteczku Kiffa. Zwabienie informacjami, że tutejsze kobiety produkują już od stuleci szklane korale, wytopione z piasku pustyni i ręcznie malowane. W upale chodzę po suku, szukając takiego rękodzieła. Ktoś mnie doprowadza we właściwe miejsce. Jedna z kobiet, z pod sterty chińskiego kolorowego asortymenty zdobniczego, wyciąga kilka szklanych koralików związanych nitką. Pytam o cenę? W przeliczeniu ponad 70 złotych! Widzi białasa, to i cenę nie chce opuścić. Trudno. Ja nie tracę, ona nie zarabia. Jak by ktoś pytał, to w Kiffie są już 3 banki. Bankomaty też.
Punkt tankowania wody. To żółty wąż.
Nie wspominam tu celowo o tak zwanych „checkpointach”, czyli punktach kontrolnych różnych służb. Jak się zachować, opisywałem przy okazji naszej poprzedniej podróży do Mauretanii. Teraz tylko dodam, że na N3 jest ich o wiele więcej niż na drodze od granicy do stolicy. Czasami co kilometr. Najrzadziej co 40 km. Zawsze przed i za większymi miejscowościami. Wszędzie chcą fiszkę, czyli karteczkę z naszymi danymi. Wyjaśnię jeszcze, dlaczego dorga N3, ze stolicy w kierunku Mali, nazywana jest Route de l’Espoir, czyli droga nadziei. Otóż, z Nouakchott do granicy z Mali jest 1000 kilometrów i każdy ma NADZIEJĘ, ze przez ten odcinek nic złego się nie stanie: nie zabraknie paliwa lub samochód nie ulegnie awarii. Proste?
Nasz nocleg między wielbłądami.
Po drodze mijamy jeszcze dobrze wyglądającą stację paliw z mini sklepem N 16.51974  W 10.86391. Piszę o tym, bo nie wszystkie stacje na tej drodze dobrze wyglądają. Kilka kilometrów dalej dojeżdżamy do miejscowości (wioski) Foum el Cherat. W punkcie N 16.51719  W 10.80437 skręcamy z asfaltu w lewo. My zatrzymaliśmy się za zabudowaniami, między akacjami, w punkcie N 16.52496  W 10.80436. Nazwaliśmy to miejsce Piaskowy Las. I staliśmy 2 noce, choć po pierwszej przyszedł jakiś mężczyzna i zapytał, czy długo będziemy stali, bo trzeba się zameldować. My nie musieliśmy, a przyjechaliśmy w to miejsce ze względu na SAHARYJSKIE KROKODYLE.
Środek pustynnego kraju.
Dopiero w czasie drugiego pobytu w Mauretanii, udało mi się zobaczyć i sfotografować te gady. Podaję dokładną lokalizację głazów, na których lubią się wygrzewać. W pobliskim jeziorze z liliami wodnymi N 16.53690  W 10.79963 W promieniu kilkuset metrów zobaczymy wydrążone w brzegu jamy, niektóre kilkunastometrowej długości. To krokodyle domy. Gdyby ktoś miał ochotę na pieszą wycieczkę wokół jeziora, to muszę dodać, że z pozostałych trzech stron, jezioro ogrodzone przez użytkowników terenu i musimy nadłożyć sporo drogi, aby je obejść.
        Ale najpierw trochę fotek z drogi.
 Za wioska Makta al-Hadżar, kierunek wschód

 

Za Sankrafa, studnia

 

Moudjeria, końcówka Adraru i kamper

 

Za przełęczą Djouk, Nasz SP

 

Djouk, moja solo wycieczka piesza.

 

Guerou, woda free.

 

Kifa. Sprzedawca chleba.

 

Kifa. Nędzne to miejsce.

 

Droga za Kifa, na wschód.

 

Odwiedziny dzieci.

Codzienne odwiedziny dzieci i dorosłych, to już normalna rzecz na tych terenach. Trzeba to polubić. We wsi, w przydrożnych sklepikach, kupimy pieczywo – bagietka po 100 MRO. Dwa noclegi za nami.

Krokodylowe miejsce na mapie Mauretanii.
 Wioska Foum el Cherat. Portret.

 

Guelta Metraucha, jamy krokodyla.

 

Guelta Metraucha, czapla.

 

Guelta Metraucha. Cztery trafienia za jednym strzałem.

 

Guelta Metraucha. Tajemniczy krokodyl saharyjski.

 

Ayoun el Atrous, wesołek wesoły.

       Ayoun el Altrous. To już ostatni etap naszej podróży po Mauretanii. Ktoś napisał, że to najpiękniejsze mauretańskie miasto. Gruba przesada. Miasto to, jest z całą pewnością jednym z najbardziej, może obok Kiffy, zaśmieconych miast w tym kraju. Smród i tony śmieci. Śmieci nie leżą jednak na terenie ogrodzonym, obok domów. Tam nawet piasek jest pozamiatany. Ale już za ogrodzeniem? Przy ulicy? Bardzo specyficzne poczucie czystości. I jeszcze jedna rzecz mnie zaskoczyła. Hydroekologia. Nie wiecie, co to jest? Rzecz niezmiernie praktyczna, która pozwala przez lata nie zakopać się we własnych śmieciach. Otóż przez kilka miesięcy wynosimy śmieci w różnych plastikowych workach, albo luzem i wrzucamy je do suchego koryta rzeki, gdzie zalegają sobie te odpady metrową warstwą i spokojnie oczekują pory deszczowej. Jak spadną deszcze i woda ruszy w kierunku oceanu, to zabierze ze sobą wszystko i zrobi miejsce na kolejne składowisko odpadów. Jakiż to zaradny naród ci Mauretańczycy!

Ayoun el Atrous, prasowacz boubou.

Z drugiej strony można śmiało stwierdzić, że Ayoun, to najpiękniej położone miasto Mauretanii. Z resztą, proszę spojrzeć na kilka zdjęć. Z miasta i jego najbliższego otoczenia. Nasze noclegi to: obok policyjnego checkpointu, przy wjeździe do miasta N 16.64412  W 09.63938. Tu policja nalegała, aby stanąć już o zmierzchu. Drugą noc spędziliśmy na centralnym placu, przed komisariatem policji. N 16.66199  W 09.61512 Na terenie komisariatu można zatankować trochę wody, a naprzeciw placu znajduje się ogólnodostępne ujęcie gdzie tankowane są beczki ciągane potem przez osiołki. Taka woda jest płatna. 100 litrów za 200 MRO, czyli powiedzmy za 3 PLN.

Ayoun el Atrous, skały Hodh
Ayoun el Atrous, skały Hodh

Trzeciego dnia upewniamy się w siedzibie żandarmerii i policji, że nasze plany są bezpieczne i ruszamy w kierunku Mali. Do granicy mamy około 150 kilometrów. Nawierzchnia fatalna, choć są i odcinki dobrej jezdni. Na moment stajemy przy śladowych ruinach Teranni. Kilkanaście kilometrów za miastem. Słoneczko grzeje, jazda po dziurach, kamieniach, opona nie pierwszej świeżości i efekt mamy.

Z Ayoun el Atrous do Gogui, stan drogi.

 

 

Pierwszy afrykański strzał.

Jak na zdjęciu. Dobrze, że przy naszej roboczej prędkości 70 km/h. Na „dojazdówce” dojeżdżam do najbliższej miejscowości, gdzie w warsztacie (czytaj: blaszak 2×3) założono mi, przy pomocy młota i łyżki, zapasową oponę. Opłata 1500 MRO, czyli kilkanaście złotych. Na kilka, kilkanaście kilometrów przed granicą stoją sobie najbardziej dziadowskie posterunki mauretańskie. Żandarmy i policjanty bez kamuflażu domagają się „kadu”. Są jak dzikie zwierzęta. Nie prowadzimy z nimi żadnej rozmowy. Ja mówię, ze mogą do mnie po angielsku, rosyjsku, albo chińsku. Straszą, że widzieli kamerę pracującą w kamperze. Inny, że nie zatrzymaliśmy się na znaku „stop” przed checkpointem. Ja mu na to, ze nie będę stał tu jak głupi, skoro on śpi w swojej budzie! Rozmowa była oczywiście „na migi”. I tak oto dojechaliśmy do przejścia granicznego. Najpierw żandarmy kontrolują, potem celnicy, na końcu policjanty graniczne. Ale te policjanty, gdy podjechaliśmy pod ostatni szlaban, to powiedzieli, że mają przerwę – od 12.00 do 16.00. Jak mają, to mają.

Ostatnia studnia w Mauretanii

O godzinie 16.00 wezwali nas do budki i kazali wypełniać kartkę A4: imię, nazwisko i wszystkie inne dane paszportowe, do niczego w czasie opuszczania kraju nieprzydatne! Jak wjeżdżałem do Mauretanii jako emeryt, to będę wyjeżdżał jako „lotnik kosmonauta” z zawodu? Na takie potraktowanie Czarek zaczął ryczeć na policjantów, w towarzystwie swojego psa: że mogli wcześniej rozdać deklarację, że siedzimy na słońcu godzinę, a oni leżą na swoich materacach itd.itd. Z budy wyszło kilku mundurowych i chyba dowódca, który załagodził sytuację i pomógł nam wypełniać tą francuskojęzyczną deklarację. Potem już tylko szlaban w górę i WITAMY W MALI.

Przemieszczamy się do

M A L I

 

Najpierw strefa niczyja, powiedzmy około kilometra. Od „konika” kupujemy kartę startową
        cdn

 


Wpis powstał we współpracy z oryginalnym blogiem Andrzeja i Teresy kamperemprzezswiat.blogspot.com