Wszystko zaczęło się jeszcze w czasie naszego powrotu z Kaukazu.
        Był to dość intensywny wyjazd. Dlatego na pierwszą połowę roku 2011 wymyśliliśmy coś lżejszego – Bałkany, a konkretnie Albanię i Czarnogórę.

        Po dotychczasowych wyjazdach widzę, że aby poznać kraj wielkości powiedzmy naszego województwa, trzeba na to przeznaczyć …….. co najmniej miesiąc.

          W tym miejscu dodam jeszcze, że według mojej „naukowej kamperologii”, uprawianie tej dziedziny życia dzielimy na:
Polska ekipa w kilkumiesięcznej podróży po Krecie 2009 rok

zaliczyłem

– zwiedziłem
– poznałem
O ile dwa pierwsze typy są raczej zrozumiałe bo:
1. Najczęściej zaliczamykraje przejeż- dżając przez nie, powiedzmy tranzytem, w ciągu 1 – 4 dni, szybki nocleg na stacji paliw lub plaży, odwiedzamy kilka sklepów, jedna czy druga kawa z piwem w lokalu i ……… już mamy swoje zdanie o danej nacji. Nawiasem mówiąc, jeden z moich serdecznych znajomych, w ciągu 3-4 lat zaliczył chyba wszystkie kraje europejskie i teraz ……….. jeździ co roku do cioci, bo jak sam mówi – wszystko już jest mu znane. (?) 

2. Zwiedzanie to najczęściej dobrze przygotowany wyjazd wakacyjny na 2-3 tygodnie, wybieramy odpowiednio trasę przejazdu po danym kraju, planujemy zwiedzanie najważniejszych zabytków lub innych miejsc geograficznych, które koniecznie trzeba zobaczyć. Do tego kilkudniowe urlopowe „nicnierobienie” i możemy powiedzieć, że dany kraj zwiedziliśmy, czyli zrobiliśmy to, co robi 90% pracujących lub uczących się kamperomaniaków (dotyczy to również odważnych właścicieli przyczep !!!)
Piszę pracujących, bo wtedy mamy 30 dni urlopu w roku i tym musimy się gospodarować.
 O tyle punkt kolejny;
 3. Poznanie, to czynność najbardziej kontrowersyjna i dyskusyjna. Bo i zdaża się czasami, że po 30 latach wspólnego życia z partnerem, ktoś mówi: wydawało mi się, że go (ją) znam, a tymczasem ……. ??
Czyli tak naprawdę trudno mówić o poznaniu jakiegoś narodu czy też kraju, w ciągu kilku miesięcy, skoro się w tym kraju nie mieszka na codzień. Jednak dla potrzeb turystyki kamperowej i podkreślam, że jest to tylko moje zdanie – okres od jednego do trzech miesięcy jest wymagany aby przynajmniej trochę poznać, zrozumieć i mieć swoje zdanie o danym kraju. Niestety poznawanie jest zarezerwowane dla emerytów i dla osób, które „nie są zainteresowane pomnażaniem swojej masy spadkowej” – czyli dla tych, którzy mają duuuużo wolnego czasu.
          Nie należy zapominać o jeszcze jednej rzeczy. O konieczności wykonania pewnej pracy przed dłuższym wyjazdem „poznawczym”. Trzeba bowiem zebrać trochę przewodników, map, może coś z literatury faktu lub reportażu przeczytać o rejonie, w który wyjeżdżamy? Ta beletrystyka potrafi nas naprawdę pozytywnie nakręcić do wyjazdu !
Do tego konieczne jest przewertowanie internetu i to nie tylko fora karawaningowe. Jest szereg stron podróżniczych i modnych ostatnio blogów tematycznych. Prawdziwa skarbnica wiedzy.
          Jeśli więc poznaliśmy już historię oraz aktualną politykę danego regionu, kulturę jego mieszkańców, religię, klimat i przyrodę, a do tego zbierzemy wszystkie aktualne informację o cenach, opłatach, przepisach, bezpieczeństwie i świętach – to już prawie możemy ruszać w drogę. No może jeszcze kilka słów wypada się nauczyć w języku obcym. Będzie miło i uprzejmie na początek.
          Ktoś w tym miejscu może mi zarzucić – ale nawiedzony – czy bałkanologię na uniwersytecie muszę skończyć, aby pojechac do Albanii ?

Wcale nie musisz ! 

                                                                                                                Ale jak sobie wyobrażasz zrozumienie dlaczego oni tak kochają (lub nie) swojego bohatera narodowego ? Dlaczego gotują to samo co inny odległy naród ? Może ubierają się podobnie ? Skąd się wzieli na tych ziemiach ? Są dobrze postrzegani przez sąsiadów, a jeżeli nie to dlaczego ? Wyznają tego samego Boga ale …… inaczej ? Żyją wśród innych wyznawców ?
Czy będzie tam zimno w marcu ? W górach spotkam wilki czy żmije, a może niegroźne zaskrońce, więc po co je zabijać bez sensu, gdy nasze drogi się skrzyżują ?
Wydaje mi się, że na takie i setki podobnych pytań możemy i powinniśmy odpowiedzieć sobie już przed wyjazdem.
        Wtedy, już w czasie samej podróży, będziemy mieli więcej czasu na doprecyzowanie, pogłębienie czy też zweryfikowanie swoich informacji, a nie na przysłowiowe „odkrywanie ameryki”. Szczególnie dotyczy to wyjazdu grupowego. Bądźmy dla siebie partnerami, szczególnie w długich podróżach kamperami.
       Ten przydługi wstęp napisałem dlatego, gdyż w czasie naszego wyjazdu o roboczym kryptonimie 🙂 : „Bałkany 2011”, w ciągu kilku tygodni, niczym w soczewce, skupiło się większość zagadnień, o których wpomniałem powyżej.
 Teraz już do rzeczy.
 ********************************************************************************************************
          Wyjazd w zarysach i czasowo zaplanowany. Wyjeżdżamy na początku marca.
Z doświadczenia wynika, że o tej porze roku, na południowych stokach Alp uprawia się już loty paralotniowe, czyli bardzie na południe będzie zapewne wiosennie. Dla bezpieczeństwa energetycznego, planujemy szybki przeskok przez zimną Europę środkową, w Grecji zaczekamy na odpowiednie temperatury i „od dołu” ruszymy przez Albanię i Czarnogórę.
Jak zostanie kilka dni – „kukniemy” na Bośnię.
          Kosowo kusi ale …… niezwyczajny jestem pozostawiać na granicy 50 EUR za ichniejsze ubezpieczenie (patrz nasza ubiegłoroczna rezygnacja z Armenii). W kraju planujemy być około 15 czerwca aby tu, jak co roku, spędzić wakacje z wnuczką.
Na początku roku odkryłem na forum kamperteamu, że w Koninie mieszkają ludzie marzący o długiej wyprawie swoim kamperem. Rzucam temat, piłka przyjęta i tak poznaliśmy sympatyczne małżeństwo Eli i Andrzeja, którzy po raz pierwszy chcą zrealizować swoje marzenia dłuuuuugiej podróży kamperem. Umawiamy się na start 12 marca z Krakowa. Ogłaszamy swoje plany na forum internetowym. Dołączył jeszcze jeden kamper z Częstochowy.
                      Na piątek, jedenastego marca zapraszam do siebie, na moje wiejskie,
krakowskie podwórko, obie załogi.

Część 1 – dojazdówka

  
            Na Bałkany ruszamy następnego dnia, to znaczy 12 marca, rano. Trasa dość klasyczna: Chyżne, Donovaly na Słowacji (omijamy płane odcinki drogi), Budapeszt, a raczej jego obwodnica i autostradą na południe. Wszyscy mamy na pokładzie CB, więc jazda idzie dość płynnie. Na Węgrzech decydujemy się na autostradę (1650 forintów), gdyż jazda w 3 kampery bocznymi drogami,wydaje się dość kłopotliwa dla nas i innych użytkowników drogi. Poza tym pamiętajmy, że jest tu jeszcze zima i nocami trzeba sporo gazu przepuścić przez piec do ogrzewania kampera. Czyli pędzimy byle szybciej ku słońcu.
                                                                                                          Pędzimy, to może zbyt wiele powiedziane. Ja uwielbiam 66 km/h na liczniku. Gdy prowadzi moja żona Teresa, jest to z 10 km więcej ! Pozostali uczestnicy wyjazdu jakoś nie rwą się do prowadzenia kolumny. Myślę sobie, czy przypadkiem ktoś nie odrobił zadania domowego ? Koninowi się nie dziwię, to ich pierwszy wyjazd na taką eskapadę. Ale Częstochowa ? No dobra, docieramy się dopiero. Ustalamy tylko, że ja prowadzę, pozostali jadą „na leniuszka” ale noclegów czyli swoich SP szukamy naprzemiennie. Pierwszy nocleg ma wskazać Częstochowa. Ups. Używam na razie nazw załóg w postacie miejscowości, z których pochodzą. Ksywki jakich będziemy używać w czasie podróży ujawnią się już w drugim dniu naszej jazdy 🙂          Jak ja uwielbiam patrzeć, jak ktoś uczy się na błędach własnych zamiast korzystać z błędów innych ! Rozmawiałem z współtowarzyszami podróży, że moim zdaniem, dobrze jest znaleźć miejsce na nocleg około godziny siedemnastej. Potem się ściemnia i zaczyna się nerwowe poszukiwanie parkingu. No, ale Andrzej, który pierwszego dnia był odpowiedzialny za znalezienie SP (stellplatzu) dla całej trójki, chciał jeszcze trochę do przodu, jeszcze pare kilometrów i ………. już prawie o zmierzchu jeździmy po małym węgierskim miasteczku Retsag. Nie tak od razu można namierzyć miejsce na 3 kampery. Poza tym, ja jako jeden, jestem wrogiem spania na poboczu drogi. Nigdy nie byłem kierowcą tira i jeżdżące obok mojej poduszki samochody, nie nastrajają mnie pozytywnie.
          W końcu wszyscy aprobujemy mały placyk na uboczu. Trochę młodych tam się kręci, ale widocznie jakaś cicha imprezka odbywa się na pięterku sąsiedniego domu ?

Dopiero rano rozszyfrowujemy tajemnicę.
Spaliśmy koło węgierskiego bur….., to znaczy domu schadzek (sorki ,ale nie wiem ile lat ma najmłodszy użytkownik kamperteamu !?).
          Kolejne tajemnice, które ujawniły się tego poranka to:
– Andrzej z Częstochowy spuścił szarą wodę pod siebie – momentalnie ksywka „marynarz”, skoro lubi stać w ściekach, 
– Andrzej z Konina, po uruchomieniu swojego diesla, który ma przebieg chyba ze 4 miliony kilometrów, wypuszcza zasłonę dymną, niczym wojska chemiczne przed natarciem – czyli ksywka „chemik” pasuje jednoznacznie. 
I tak już zostanie do końca naszych dni wspólnych. Amen. 
 Część 2 – SERBIA
                                                                                                             Dzień drugi. Wjeżdżamy do Serbii. Omijamy autostradę z prawej strony i jazda przez wioski i miasteczka na południe. Dzisiaj prowadzi „chemik”, ale często tempo narzuca marynarz. Narzuca do czasu, aż wpada na świecącą pałeczkę serbskiego policjanta. Nie radar, nie szybkość ale jak nie wiadomo o co chodzi, to zapewne chodzi o …………… danie w łapę.

          W tym miejscu będę zapewne nieco nieskromny, ale po wieloletnich podróżach po nieco mniej cywilizowanych krajach (Ukraina, Mołdawia czy też Republika Zadniestrzańska) i wielokrotnym kontakcie z tamtejszymi stróżami porządku, mam już wyrobione zdanie na temat ich metod postępowania i pewnie wiem jak z nimi postępować.
Po prostu udaję ich kamrata. W moim przypadku skutkuje.
          Pierwszy patrol puszcza nas dość szybko – gratis.Nie minęło 100 km – znowu czerwona pałeczka. Zatrzymujemy się wszyscy, gdyż wcześniej umówiliśmy się, że w przypadku zatrzymywania przez policję któregoś z kamperów, tak właśnie będziemy postępować. Zawsze można potem udawać, że nie wiemy kogo zatrzymywał itp.
W tym przypadku, w ramach „badań naukowych” siedzę w kamperze i przez boczne lusterko filmuję damniemanego dawcę i biorcę.
          Marynarz i policjant rozmawiają. Tymczasem „chemik” nie wytrzymuje ciśnienia i wychodzi ze swojego kampera na jezdnie. Oooooooo, momentalnie stróż prawa wzywa go do siebie. Zarzut: chodzenie po jezdni bez kamizelki odblaskowej i niewłaściwe ustawienie pojazdu na poboczu. Widzę, że zaczyna się poważna rozmowa. Tymczasem robi się coraz ciemniej i z mojego dokumentalnego filmu nici. Jeden nie chce dać, a drugi chce koniecznie dostać ! Znowu wysiadam i staram się rozładować atmosferę. I tym razem się udaje.
Jedziemy dalej wolni.
           W tym miejscu nasuwa się pewna uwaga.
Serbscy policjanci szukają u turystów dodatkowego źródła zarobkowania !!!
Przynajmniej na bocznych drogach. Na autostradach nie wiem – nigdy nimi po Serbii nie jeździłem.
Jeszcze jedna dygresja.
          Marynarz przyznał się, że wie, iż jedno jego światło czasami gaśnie w czasie jazdy. Nie usunął tej usterki przed wyjazdem. Ma też kłopoty z pokładowym akumulatorem. Chemik ma kłopoty z instalacją wodną kampera. Improwizatorzy ?

          Wracam jednak do relacji.

          Chemik, jako odpowiedzialny w drugim dniu za znalezienie SP, daje równo. Bije kilometr za kilometrem. Nie chcę być gorszy od Marynarza. Ale suma sumarum znowu robi się wieczór, ciemno i lądujemy w Novi Sad na jakimś nieutwardzonym poboczu.
Nie jest dobrze, wprawdzie przejeżdżamy dziennie ponad 300 km, ale gdzie tak gnamy ?
Mamy przed sobą 3 miesiące jazdy, a nocujemy w przypadkowych miejscach.
Trzeci dzień należy do mnie. miejscowość Ljiga na południu Serbii, dzienny przebieg 160 km, fajny SP. Można było nawet pozwiedzać zabytkowy, ale pracujący młyn wodny. A kto chciał, to i mógł skusić się na rower.
Dzień czwarty, kierownictwo w temacie zakwaterowania obejmuje Marynarz. Przebieg extra – prawie 400 km i lądujemy przed północą ……… koło slamsów, w serbskiej miejscowości Bujanovec. To znaczy o slamsach dowiedzieliśmy się już rano, bo w ciemnościach i w czasie deszczu wszystko wyglądało ok.
        Nastał więc czas na rozwiązanie kategoryczne. Rano jednogłośnie sam ogłosiłem, przy zdziwionych minach Kolegów, koniec demokracji na tej wycieczce !!! Zostaję Wodzem. Od dzisiaj: wieczory spędzamy miło, rekordów przejechanych kilometrów nie bijemy, a korzystając z okazji, że zima nas nie dopadła – od jutra pozwiedzamy nieco Macedonię. I tak też się stało.
Część 3 – MACEDONIA

           Czas na Macedonię. Skręcamy z „greckiej” autostrady w prawo i po kilkunastu kilometrach jesteśmy w Skopje – stolicy Macedonii.

 

Skopjenie jest jakimś gigantycznym miastem – coś koło 500 tysięcy mieszkańców. Jak na europejską metropolię to niewiele. Dlatego wystarczy 1-2 dni aby spokojnie zwiedzić to miasto. Przez miasto przejazd nie jest problematyczny o ile mamy odpowiednią mapę i wiemy gdzie się kierować.
       My mieliśmy trochę szczęścia i „z marszu” znaleźliśmy swój SP koło nowo budowanego stadionu „Marakana”. Kilometr od centrum.
Po raz kolejny sprawdziła się teoria, że jak nie wiesz gdzie się zatrzymać na noc, to poszukaj obiektów (stadion, korty tenisowe itp) sportowych. Tam na ogół są spore parkingi.
        Przez 3 dni zwiedzamy naprzemiennie miasto. To znaczy zawsze ktoś jest przy kamperach, gdy inni zwiedzają (spacerują) po Skopje. 

                                                                                                                   Z „chemikami” włóczymy się po centrum, oobowiązkowo Kamienny Most i Stara Czarszija, czyli mówiąc w skrócie – dzielnica turecka. Niedaleko mamy do cerkwi św.Dymitra i łaźni Daut Paszy. Na czas opadu deszczu chronimy się do pracowni krawieckiej, którą prowadzi dwóch braci – Albańczyków. Trochę z nimi rozmawiamy po serbsku i rosyjsku.

         Nie ma jeszcze sezonu, twierdza Kale jest w remoncie. Zwiedzamy więc muzeum miejskie. Jest też czas na pierwsze zakupy i degustacje bałkańskich specjałów + wino.No  zwiedzanie stadionu „Marakana”. W międzyczasie „marynarz” odjeżdża swoją drogą do Grecji. Zostajemy w dwa kampery. Ruszamy więc z „chemikiem” w stronę miasta Prilep, które leży na trochę mniej uczęszczanej trasie dojazdowej z Polski do Grecji.
          Jednak nie zatrzymujemy się w samym mieście. Ciasno i gwarno. Coś nas gna w kierunku położonego nieco poza miastem, klasztoru Michała Archanioła. To był przysłowiowy strzał w 10. Nasz SP jest uroczo położony na zboczu bardzo ciekawej formacji geologicznej – kamiennym wzgórzu. W zasięgu wzroku przedmieście, a raczej stara wioska Varos, klasztor, ruiny twierdzy króla Marka i bizantyjskich kościołów.
Ale to tylko preludium do naszego zwiedzania. 

 

                                                                                                                Nagle spotykamy miejscowego nauczyciela, który proponuje nam oprowadzenie po ciekawych miejscach. Sceptycznie zgadzamy się, no bo to co było w przewodniku już zwiedziliśmy ! Po kil-kunastu minutach marszu oczy „chemika” i moje robią się okrągłe. Widzimy wykute w skałach groby cywilizacji, które żyły na tych terenach przed 3 tysiącami lat. Jest grób królewski i dziesiątki innych. Słuchamy opowieści o pradziadku Aleksandra Wielkiego, który mieszkał na tych terenach. O endemicznych gatunkach drzew, które rosną tylko na naszym wzgórzu. Rozmawiamy z naszym przewodnikiem o historii Macedonii – Macedończycy mają wielkie pretensje do Grecji, na której terenie jest 1/3 powierzchni tego kraju. Pytamy dlaczego co najmniej raz dziennie jakiś Macedończyk chce nas oszukać na przykłąd na wydawaniu reszty. Usłyszeliśmy, że to efekt wielowiekowego zniewolenia narodu (?!?!) Hmmm. 
          Na zakończenie spotkania nauczyciel-przewodnik popisuje się przed nami kilkominutowym staniem na rękach. 

 

                                                                                                                     Po południu ruszamy dalej na południe. Bitola. Drugie co do wielkości miasto Macedonii. Ma sporo do zaoferowania turystom, choć …….. ?
          Najpierw spacer reprezentacyjną ulicą Szirok Sokak. Kukamy na meczety i medresy (niestety zamknięte), budynki byłych konsulatów różnych państw (za czasów tureckich Bitola była jedną z największych miast imperium). Jest tu też Muzeum Narodowe (kiedyś wojskowa szkoła turecka, w której uczył się ……… Ataturk). Na Muzeum obraziliśmy się. Ceny biletów dla obcokrajowców są 2 razy wyższe niż dla miejscowych ! Skąd my to znamy ? Jednak najciekawsze w Bitoli, no może kilka kilometrów za miastem, są ruiny starożytnego miasta Heraclea.
           Rano krótka narada z „chemikiem”. Nie jedziemy do Ochrydu. Jest to zapewne ciekawy region Macedonii do zwiedzania ale w 1-2 dni i tak za wiele nie zobaczymy. Poza tym to góry, a tu jeszcze wczesna wiosna !
Ruszamy więc na południe – do Grecji.
         Siląc się na jakieś podsumowanie, to moim zdaniem Macedonia jest warta aby się ną zainteresować w czasie podróży do Grecji. Może niekoniecznie musi być samodzielnym celem podróży ale te kilka dni warto jest jej poświęcić.
No w końcu, to Aleksander Macedoński nieżle „zamieszał” 300 lat pne.
Podbił kawał Europy, Azji Mniejszej i „zapędził” się prawie do Indii.
Tylko ile lat można żyć wspomieniami ??? Narodzie Macedoński.

 

Część 4 – GRECJA

 

           Plany planami, a wiosna tego roku psikusy na świecie robi. Mieliśmy zawinąć od Grecji do Albanii, ale póki co nikomu się nie śpieszy do wędrówki na północ Europy.
Tym bardziej, że przekraczając granicę Macedońsko – Grecką, za miejscowością Bitola, trafiliśmy na ……. śnieg leżący na jezdni.
Nasze Panie nawet lekko przypanikowały, że nie zabrały zimowych kozaczków. No, ale jak zjechaliśmy z gór, było już spokojnie.

Wieczorem zawitaliśmy do miasta Kastoria – to taki grecki …… Nowy Targ, czyli miasto kuśnierzy. Do tego położone nad widowiskowym jeziorem, pełnym ptactwa wodnego, w tym i pelikanów. Jeśli dodać, że kiedyś było tu ponad 70 bizantyjskich kościołów, a do chwili obecnej zachowało się ich ponad 50 – to już było wiadomo, że na chwilę się tu zatrzymamy. Były więc rowery, zwiedzanie i spotkanie z ojcem Gabrielem z klasztoru Panagia Mavriotissa.          
                                                                                                                Po dwóch dniach jedziemy na południe, w stronę Meteorów. Wprawdzie Meteora zwiedzaliśmy już 2 lata temu, ale skoro Ela i Andrzej jeszcze nie mieli możliwości pomodlenia się tam, więc trzeba iść im „na rękę”. Po drodze widzę wypadek drogowy. Po raz pierwszy w życiu. Z przeciwka zza zakrętu wypada swoim Peugeotem Grek. Jechał grubo ponad 80 km na godzinę. Zobaczył kampery. Chciał zacieśnić zakręt. Złapał pobocze. Został wyrzucony w powietrze i zakręcił się wokół swojej podłużnej osi o 360 stopni. Tyle widziałem w odległości kilku metrów od siebie. Potem już za kamperem usłyszałem odgłos samochodu uderzającego w drzewo. Zatrzymaliśmy się. Myślę sobie – trup. Okazuje się, że samochód odwrócił się jeszcze w powietrzu tyłem do kierunku jazdy (lotu) i wpadł pomiędzy dwa drzewa.
Przeżył, szok, nadjechali inni Grecy, zajęli się kierowcą. Pojechaliśmy dalej. Dalej było kilka znaków drogowych: „Uwaga dzikie zwierzęta na jezdni”. Z tym nie ma problemów, ale pod znakami dodatkowa tabliczka z narysowanym niedźwiedziem. Nooooo, to już inna klasa zwierzęcia !
Nikt jednak nie okazał strachu.
Potem zwiedzanie Meteorów.
W międzyczasie odezwał się telefonicznie Andrzej z Częstochowy, że chętnie dołączy znowu do nas. Nie ma sprawy – dołączaj.

                                                                                                                Potem kierunek Ioannina. Znowu nad jeziorem. Stolica Ali Paszy. Są tu problemy ze znalezieniem fajnego miejsca postojowego. Coś improwizujemy, a potem zwiedzamy: dość ciekawą wyspę na jeziorze z wioskami, klasztorami i muzeum oraz twierdze – to już na stałym lądzie. Tu też poznajemy niemieckiego kamperowca, który wracał do ojczyzny z zimowego pobytu w Syrii. Dał nam sporo wskazówek o stellplatzach w Grecji.

Zapoznaliśmy się też z nowymi realiami w greckich cenach:
Przykładowo: (ceny z dużych marketów Z KWIETNIA !!!) żółte sery 8-15 EUR, jabłka 2.8 EUR, ziemniaki 1.74 EUR, mleko 1.72 EUR, feta 2,5 EUR za 400g, woda mineralna od 0,25 EUR, chleb 0,7 do 1,5 EUR, kawa w lokalu 2 EUR, pomidory 1,75 EUR, gaz propan butan 18 EUR, kaucja za butlę 20 EUR, masło od 1,15 EUR, benzyna E95 po 1,65 EUR, autogas 0,77 EUR, eurodiesel około 1,56 EUR
                                                                                                                 Jak już się jest w Ioanninie, to wypada udać się do antycznego Dodoni, to zaledwie kilkanaście kilometrów. Działała tutaj druga co do ważności (po Delfach) wyrocznia związana z Zeusem. Jedno z zachowanych pytań z przed 2000 lat brzmiało: czy XX jest moim synem ? Hmmmm, dobrze, że teraz mamy badania DNA 🙂
Potem zaczynamy przygodę z Morzem Jońskim. Jedziemy autostradą w kierunku miejscowości Parga, wybieramy jeden z opisanych w niemieckich wydawnictwach SP i dosłownie …… staczamy się do uroczej zatoczki. Staczamy, bo Andrzejowi w czasie zjazdu w dół zaczyna śmierdzieć sprzęgło, albo inne elementy cierne.
          To dopiero preludium, bo po 3 dniach trzeba jakoś wyjechać z tego ……. piekła (określenie Eli). Pierwsze próby bez szans, ja obracam kołami na mokrym asfalcie. Chwytamy za szczotki i zamiatamy do czysta jezdnię na długości kilkunastu metrów. Koledzy zrzucają skutery, aby odciążyć kampery. Po kilku próbach wyjeżdżamy.
        Kierunek Ammoudia. Zwiedzamy położony w pobliżu Nekromanteion, czyli miejsce gdzie jest (mówiąc w skrócie) wejście do Hadesu – mitycznego świata zmarłych.
W kolejnym miejscu naszego noclegu, w Kanali, niespodzianka, a właściwie to dwie.
Z położonego obok kamperów małego wzgórza startują greccy paralotniarze, z czego skwapliwie skorzystałem i „rozprostowałem” swoje skrzydełko.

                                                                                                               Ponadto spotkaliśmy zupełnie przypadkowo, podróżujących swoim kamperem – Barbarę i Zbyszka. Spędziliśmy więc w cztery kampery miły wieczór i część nocy. W tym czasie niektórzy panowie tak skompilowali się ze sobą, że godzinami rozprawiali, czy można „udoskonalić rzeczy doskonałe” – czyli co poprawić, po fabryce, w swoich kamperach. Barbara udzieliła nam kilku kwatermistrzowskich wskazówek. Wskazówki zostały przyjęte do wiadomości i następnego dnia, wśród płaczu i machających chusteczek, ruszamy w swoich kierunkach.

Barbara ze Zbyszkiem wracają do kraju, a my kierujemy się dalej na południe.
Najpierw nocleg w Preweza i zwiedzanie „miasta zwycięstwa” czyli Nikopolis, a potem wjazd na wyspę Lefkada. Wjazd, gdyż na wyspę wjeżdża się po obracanym moście. Prze wiekami wyspa była półwyspem, ale w starożytności przekopano dla ułatwienia żeglugi kanał i ……. mamy wyspę. Objeżdżamy ją prawie w całości aby dostać się do położonego na jej południowej części Porto Katsiki. Jednego z kultowych miejsc europejskiego karawaningu. Tam po prostu wypada być.
Być my i my, przez dni całe trzy. Każdy robi co chce i kiedy chce. Jedni się fotorealizują, inni wyciskają ze swoich 50 cm sześciennych skutera siódme poty.
           Po 3 dniach głosem tyrana wyznaczam nowy cel. Wracamy do Epiru, a konkretnie jedziemy do Zagorochorii, regionu górskiego i leżącego na uboczu turystycznych szlaków Grecji.
                                                                                                                   Tu mała moja dygresja. Słyszę opinię moich znajomych z Częstochowy, że lubią ze mną jeździć, gdyż nie muszą planować, myśleć – tylko jadą sobie na luzie jak z biurem podróży. Takie podejście zemści się niedługo na naszym wspólnym podróżowaniu. 
        Dla przypomnienia przypominam, że rozwinięcie tego tematu to „Filozoficzne aspekty podróżowania kamperem”, więc mogę sobie nieco pofilozofować.
Otóż uważam, że długie wspólne i długie wyjazdy kamperem wymagają niestety wspólnego zaangażowania, celem osiągnięcia wspólnego celu. „Wożenie się” na garbie przewodnika stada, nie wróży na dłuższą metę nic dobrego.
Wracamy na szlak.
                                                                                                                    Zagoria to kilka wiosek, położonych wysoko w górach, różniących się zasad-niczo od reszty kraju, a nawet Epiru. Skalne turnie, gęste lasy i znany w kwalifikowanej turystyce wąwóz Vikos. Spędzamy tu dwa dni.
Potem ruszamy do nieodległej już Albanii.

 

Część 5 – Albania

 

              Nie mam się na kim wzorować w opracowywaniu trasy, a może po prostu niezbyt dokładnie szukałem ? Jeszcze w kraju nabyłem dobrą „czterysetkę” – mapę Albanii. Pomny ostrzeżeń o fatalnych drogach w tym kraju, zaplanowałem wjazd przez przejście graniczne Kakavlje. Wprawdzie bardziej na południu jest jeszcze jedno przejście w Konispolu, ale wiedzie od niego „biała” – czyli kiepskiego gatunku droga.
        Na granicy zarówno Grecy jak i Albańczycy (posterunki graniczne oddalona od siebie o kilkaset metrów), zadowalają się pobieżnym sprawdzeniem dokumentów, bez zadawania zbędnych pytań. Aha, na „pasie ziemi niczyjej” jest sklep wolnocłowy. Jak ktoś ma potrzeby i wolne EUR (lub kartę) może się obkupić w artykuły „pierwszej potrzeby” – w dobrej cenie.
          Już po stronie albańskiej stajemy zaraz za budkami, na wielkim placu i bierzemy z bankomatu po 5 do 15 tysięcy leków – w zależności od zamożności załogi. Przelicznik – z grubsza – 100 leków to około 2 złote 90 groszy.
                                                                                                                  Potem ruszamy do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Gjirokaster – tak nakazuje przewodnik Pascala. No właśnie, co do przewodników. „Testowałem” je z różnych serii i wydaje mi się, że do dokładnego zwiedzania jest to dobry wybór. Choć cena nie za dobra 🙁 No może bardziej fachowo i nowocześnie było by przygotować każdy swój wyjazd w domu, z wykorzystaniem internetu, w ciągu długich zimowych wieczorów. Ale w moim przypadku to odpada. Za mało czasu w domu murowanym – za dużo w kamperze 🙂 przebywamy. W Gjirokaster parkujemy przy głównej ulicy i rozchodzimy się „naprzemiennie” na zwiedzanie. Naprzemiennie, bo pomni jesteśmy jeszcze sloganów o albańskiej mafii.
        No właśnie – mafii. Mam na ten temat swoje osobiste zdanie. Jeśli takowa organizacja przestępcza inwestuje swoje brudne pieniądze w hotele i inne infrastruktury turystyczne, więc największą głupotą było by z ich strony podcinać sobie przysłowiową gałąź i grabić przyjeżdżających turystów. Przykrości mogą nas spotkać ze strony jakiegoś przysłowiowego Rumuna czy innego trolla, ale nie od mafii ? Zaryzykuję stwierdzenie, że mafia najlepszym przyjacielem turysty !!! 
Z resztą na ten temat więcej mogą powiedzieć marynarz czy chemik, którzy w czasie podróży po Albanii nawiązali całkiem bliskie kontakty z …………
          Tymczasem w Gjirokaster chemik – jako osobnik obserwujący po raz pierwszy w życiu ruch drogowy u południowców – przeżywa prawdziwy szok. Prawie siłą ciągnie mnie na jedno z bardziej ruchliwych skrzyżowań w mieście i każe obserwować zasady ruchu ulicznego. Każdy jedzie gdzie i jak chcę, obecny tam policjant trochę gwizda, bo zapewne za to mu płacą, chemik nie może rozszyfrować ichniejszych zasad ruchu drogowego, a kierowcy bez stłuczek jadą każdy w swoją stronę. Dla porządku dodam jeszcze, że rzeczywiście w Albanii z 90 % samochodów osobowych to mercedesy, a bunkrów ci u nich setki tysięcy jeszcze się ostało.
        Dlaczego mercedesy ? To chyba fajny temat na badania socjologiczne narodu. Z kilku różnych źródeł słyszałem „bo na nasze drogi to jedyny samochód”. Moim zdaniem ani ich drogi nie są takie złe (porównując nawet do polskich), a mercedes dawno już utracił na świecie swoją przewodnią rolę. Więc zapewne chodzi tu o jakąś samonapędzającą się legendę narodową.
                                                                                                                  Biegam więc po mieście. Zwiedzam cytadelę i stare miasto z bardzo ciekawymi XIX wiecznymi domami. Tutaj też, przy okazji zwiedzania muzeum broni, które znajduje się w cytadeli, dowiaduje się dlaczego prawie nie ma w nim broni ręcznej. Otóż w 1997 roku, w skutek zapaści finansowej (tzw.piramida) miała miejsce w Albanii prawdziwa rewolta. Obalono rząd i przez kilka tygodni w kraju panował jeden wielki haos i bezkrólewie. Wtedy to z magazynów wojska, policji oraz z różnych muzeów zginęło około 700 tysięcy sztuk broni ręcznej !!! Tak, tak – statystycznie każda albańska rodzina posiada co najmniej jedną sztukę broni palnej. I co ? Ano nic.        Turystów to zjawisko nie dotyczy, no może jedynie gdzieś na prowincji można spotkać się z sytuacją, że do knajpy wchodzi mężczyzna, który wyciąga z za paska spodni dwa pistolety i kładzie je na stoliku. Nie oznacza to żadnego zagrożenia. Ot, po prostu giwery gniotą go w brzuch. Wieczorem znajduje byle jakie miejsce na nocleg dla 3 kamperów – przed szkołą i następnego dnia ruszamy „ku morzu”, w kierunku Sarande. 
                                                                                                                Po drodze odwiedzamy „niebieskie oko” – ciekawostkę z zakresu hydro i zastanawiamy się co może oznaczać SMS od zaprzyjaźnionych karawaniarzy, o treści: ” Sarande nie dla kamperów”. Czy w tej okolicy nie ma gdzie postawić kampera ? Ryzykujemy i jest to słuszna decyzja. Przykro było by ominąć tak piękny rejon Albanii. Nie zobaczyć kultowych ruin antycznego miasta Butrint ? Nie pobuszować rowerem czy skuterem po wspaniałej okolicy, gdzie jakże wyraźne są na każdym kroku wpływy greckie ? Nawet komboloje tutaj się spotyka !
                                                                                                                   To tutaj dowiedzieliśmy się, co oznaczają zniszczone budynki, których budowa nie została jeszcze zakończona. Najpierw były przypuszczenia, że to ofiary trzęsienia ziemi. No,ale skoro w jednej wiosce spotykamy koło 10 takich ruin ?…. Potem próba kontaktu słownego z miejscowymi – bez skutku. Po czasie odkrywamy smutną tajemnice, najnowszej historii Albanii. Znowu wrócę do roku 1997, każdy robi co chce, kilkumiesięczne bezkrólewie.
Każdy (mafia ?) buduje co chce i gdzie chce. Po czasie wracają jednak „rządy silnej ręki” i w skali kraju 2000 dzikich budowli podlega zniszczeniu, w sposób uniemożliwiający ich wykorzystanie. Ruiny straszą do dziś. Zacumowaliśmy więc na dni kilka w małej wiosce Ksamil. Tutaj też, miała miejsce opisana dokładnie na naszym forum, przez marynarza, kradzież jego skutera. Muszę ze swej strony dodać kilka słów w tym temacie. Robię to dlatego, aby osoby z naszego forum, jadące kiedyś do Shqiperii, nie miały błędnego pojęcia o ichniejszej policji. Otóż prawdą jest, że albańska policja praktycznie nie reaguje na turystów zagranicznych. Odeszły już czasy częstych kontroli drogowych i prób wymuszeń łapówki. Jeśli dochodzi do nieporozumienia na styku lokers-turysta, wezwana policja, praktycznie bez wyjaśnień staje po stronie turysty. Sprawdzone w praktyce.
Natomiast w kwestii nieszczęsnego skutera.
        Przybyli na miejsce dwaj policjanci, gdy usłyszeli, że skuter stał sobie w ciemnościach, nie zabezpieczony, a obok odbywała się mała libacja Polaków – wcale nie zamierzali robić czegoś specjalnego. W końcu żadna policja na świecie, nie jest od pilnowania cudzego mienia. I słusznie. W takich niejasnych okolicznościach często chodzi poszkodowanemu, na przykład o wyłudzenie odszkodowania. 
                                                                                                                  Widząc jednak bezradność marynarza, chemik podszedł do mnie i mówi – „powiedziałem policjantom przez tłumacza, że jesteś dziennikarzem z Polski. Może ich to zdopinguje. W końcu w siedzeniu skutera była moja moja ulubiona lornetka, którą pożyczyłem marynarzowi.” Ja z kolei pomyslałem – dziennikarz może nie wystarczeć. Trzeba pomóc kolegom. Idę „na całość”. Podchodzę do tego ważniejszego policjanta i prostym angielskim witam się z nim jak z kolegą policjantem. Zadziałało!
Najpierw otrzymałem od niego szczery uścisk i ….. siarczysty pocałunek. Wymiana numerów telefonów. Potem tłumacz przekazał nam, że skuter będzie odnaleziony w 100%.
           Po kilku godzinach w okolicy zaroiło się od policjantów po cywilnemu. Spotkałem ich nawet kilka godzin później, kilka kilometrów od naszej miejscowości, gdy przeszukiwali brzeg morski. Skąd wiem, że to byli policjanci? A kto mógł powitać po angielsku, jadącego rowerzystę słowami”hello Krakow!” ? Można mieć pytanie, czy dobrze postąpiliśmy z chemikiem, robiąc mały teatr z albańskimi stróżami prawa. Nie wiem ? Opisuję to zdarzenie , abyśmy wiedzieli, że albańska policja wcale nie faworyzuje specjalnie Polaków. Ot, trochę „przygraliśmy” sobie z chemikiem z nimi i dzięki temu marynarz odzyskał w końcu swoje mienie – niestety bez ukochanej lornetki chemika :-). Pilnujmy więc w podróży swoich rzeczy, w Albanii też. Nie trzeba będzie potem robić teatrzyku.
                                                                                                               Po 4 dniach zostawiam Ksamil i jadę szukać kolejnego miejsca dla naszych kamperów – wybrzeżem na północ. Doszedłem do wniosku, że skoro policjanci nie znaleźli w ciągu 2 dni skradzionych przedmiotów, to mogą je odnaleźć równie dobrze po 20 lub 200 dniach.
W Albanii planujemy miesięczny pobyt, więc zawsze można wrócić po „zgubę” do Sarandy. Koledzy dołączą do mnie dzień później. Udaje mi się znaleźć fajne miejsce na noclegi w miejscowości Qeparo (czytaj Cieparo). Znaleźliśmy tam, wysoko w górach, jedyną w swoim rodzaju, prawie opuszczoną wioskę bałkańską. Ależ to było wyzwanie dla rowerzystów ! Z Qeparo jest przysłowiowy krok (rowerem) do Zatoki Palermo. Tam kolejny zamek Ali Paszy i była baza radzieckiej marynarki wojennej. Potem „kicamy” sobie wzdłuż wybrzeża, każdy dzień w innym miejscu, na północ. Pogoda już nam dopisuję, jest wiosennie. W kraju jakieś nawroty zimy ? Nas nie dotyczy. Zwiedzamy z chemikami różne miasta i muzea. Marynarz jeździ swoimi ścieżkami. 
                                                                                                                   W Apolonii trzeba poświęcić na ruiny jeden pełny dzień. Potem dwa dni w Durres. Duże miasto, sporo ciekawych miejsc i ……………. chemik łapie za jednym zamachem dwa nieszczęścia. Traci oponę i rozrusznik. Ze znajomością niemieckiego rusza sam w miasto, do różnych warsztatów. Marynarz, który zna włoski, w tym czasie się rozchorował. To już był początek końca wspólnego wyjazdu. Ale tym nie będe zanudzał forumowiczów. Powiem tylko o ciekawych spostrzeżeniach „językoznawczych” w Albanii. Zaiste dziwny to kraj!
          Niektórzy, najstarsi mieszkańcy, znają język rosyjski. Wiadomo, do 1956 roku Albania „kochała” się z ZSRR’em, tam sporo Albańczyków się uczyło i studiowało. Odejście w Rosji od stalinizmu oznaczało zdradę ideałów i Albania weszła w orbitę chińskiego komunizmu. Więc wcale nie jest trudno spotkać albańczyka, który pamięta jeszcze język chiński, bo na przykład tam studiował albo z chińczykami pracował. Ale to tylko do lat siedemdziesiątych. Bo nastała odwilż w Chinach i Albańczycy znowu się obrazili. Tym razem na wszystkich.       Otoczyli swoją granicę drutem kolczastym, pod napięciem elektrycznym i zaczęli budować swoje ukochane schrony. 
        Ale to nie koniec „spostrzeżeń językowych”. Część Albańczyków ucieka jednak przez granicę, najczęściej do Jugosławii, gdzie są przyjmowani „z otwartymi rękami”, dostają domy i inne apanaże od marszałka Tito. Teraz mamy z tego nowe państwo Kossowo i znajomość, przez niektórych, języka serbskiego. Lata dziewięćdziesiąte, to wielka ucieczka kilkudziesięciu tysięcy młodych albańczyków do Włoch, głównie z rejonu miast portowych Vlore, Durres i Szkodry. Do chwili obecnej, w tych rejonach Albanii trwa wymiana gospodarcza (i przemytnicza!) z Italią, więc i znajomość tego języka jest bardzo częsta.
        Angielski czy też niemiecki ? Raczej mało popularne, jeśli, to głównie wśród młodzieży szkolnej. Tymczasem chemik radzi sobie ( bez pomocy ) z naprawą swego domku i ruszamy dalej. W Tiranie spędzamy tylko kilka godzin. Centrum w totalnym remoncie. Kultowy pomnik Skanderbega ledwo widać zza płotów.
                                                                                                                  Po południu lądujemy w małej miejscowości Kruja(twierdza, muzea i takie tam inne obiekty dla zainteresowanych). Kurcze, krzywo tu wszędzie, miasteczko położone urokliwie, ale na stoku góry. Chyba ze 2 godziny biegam na piechotę, aby znaleźć miejsce na 3 kampery. Chyba za słabo się jednak starałem, bo marynarz odjechał w tym czasie bez słowa, w siną dal.
Do dzisiaj nie wiem gdzie jest !!! 🙂
         Potem nadeszły Święta Wielkanocne. Na kilka dni zakotwiczyliśmy się nad brzegiem jeziora Szkoderskiego. Wspaniała Żona, jak co roku, w czasie naszych wiosennych wyjazdów nie zawiodła i było tradycyjne śniadanie wielkanocne – łącznie z paschą. 
          Kolejne 3 dni spędzamy z chemikami w małej wiosce, na końcu świata – Boge.
Dookoła, osnute złą sławą Góry Przeklęte. Motywy niesamowite. Widoki powalają. Mieszkają tu ludzie zupełnie inni niż pozostali Albańczycy. Ciągle żywa jest tu tradycja zemsty za śmierć członka rodziny. Kuriozalne jest, że dotyczy to również …………. wypadków komunikacyjnych!
        To się nazywa mariaż tradycji z nowoczesnością. Ciarki przechodzą i noga z gazu, aby kogoś nie uszkodzić. Robimy tu trochę trekingu i dziwimy się, że na resztkach śniegu, który zalega szlaki turystyczne, nasze ślady są jedynymi ludzkimi. Pozostałe to ślady wilków i innych mi nie znanych czworonogów.
Jak już zapewne zauważyłeś Drogi Czytelniku – w swoich wspomnienich do niczego nie namawiam. Tu zrobię wyjątek. Jeśli macie czas, to warto odwiedzić jedną z wiosek Gór Przeklętych. Zobaczyć tu inną przyrodę i inną Albanię. Droga dojazdowa, w samych górach, nie sprawia specjalnego problemu jakościowego i techniki jazdy.
Jedynie odcinek „nizinny” od Szkodry, w kierunku Podgoricy, jest koszmarny. Wygląda jak by od lat był w remoncie.
         Z gór wracamy z powrotem do Szkodry (to zaledwie kilkadziesiąt kilometrów), a granicę z Czarnogórą przekraczamy w Muriqan.