Przejście graniczne Turcja – Gruzją.
   Jeszcze po stronie tureckiej trzeba pamiętać aby w jednej z budek „wymeldować” swój samochód, Trzeba też uważać na różnych pomagierów, którzy chcą Ci pomagać: chcą aby im dać swój paszport, wszystko chcą załatwiać za Ciebie.
Potem pierwszy strażnik gruziński i ………… wszyscy pasażerowie mają opuścić samochód i przejść ze swoim paszportem przez przejście dla pieszych. Ja jadę dalej. Bez wysiadania z samochodu wszystko załatwiam. Mam wykonane ładne zdjęcie, kamerą komputerową, podczas kontroli paszportowej.
Dopiero potem okazało się, że pasażerowie wysiadają, gdyż też muszą zostać obfotografowani.
Ruch na przejściu mały, trochę mrówek wraca piechotą do Gruzji. Na granicy, po stronie gruzińskiej, pracuje prawie sama młodzież.
I wjazd do Gruzji.
Od razu widać różnicę. Droga cienka, pierwsze dziury i kilkaset metrów za granicą, przy ulicy, pierwszy bankomat. Trzeba się zaopatrzyć w ichniejsze lari, czyli w skrócie GEL.
Kurs średni to 1 GEL = 1,7 PLZ.
Ogólna radość zapanowała w kamperze.
Teraz mamy w planie, przez co najmniej dwa miesiące, biesiadować, śpiewać i tańczyć.
                                                                                                         Jedziemy do pierwszej miejscowości Sarpi. Stajemy na pierwszą noc na plaży (kamienistej), potem u poznanego Gruzina. Kolosalna różnica kulturowa w porównaniu z Turcją. Ludzie na plaży, szybkie znajomości (setki zadanych pytań: (fon.) at kuda wy prijechali ?), wszędobylskie wino, pierwsze zasmakowanie chaczapuri. Po usłyszeniu, że jesteśmy z Polski (choć średni inteligent rozpozna to po tablicach rejestracyjnych ale tylko JEDNEMU Gruzinowi to się przytrafiło !!!) padają automatycznie dwa zdania. Kaczyński eto wasz charoszyj prezydent, a następnie Ruskie go ubiły. Przez dwa dni starałem się wytłumaczyć, skąd te przyjazdy naszego Prezydenta do Gruzji (zapewne nie z miłości do narodu gruzińskiego) i że wcale z tym ubiciem przez ruskich, to nie było tak. Po dwóch dniach zrezygnowałem.
Potakiwałem tylko, że to super prezydent, a ruskie obowiązkowo Go ubiły.
Co propaganda może zrobić z narodem? Jeszcze wtedy nie rozumiałem wielu spraw.
Nie mniej już w pierwszych dniach padł mój kolejny mit gruziński.
Sporo naczytałem się o biesiadach w tamtym kraju.
To prawie misterium.
Tamada, toasty itd.
Obecnie z tego zostały tylko wspomnienia.
    Tam się po prostu pije jak w znanej mi Ukrainie czy Mołdawii (innego wschodu nie znam). Toasty są – owszem ale dla naszej kultury kompletnie …….. śmieszne. Ja wolę polskie „na zdrowie” niż „aby nasze dzieci posadziły drzewa dębowe, z których wyrosną dorodne dęby, dzieci je zetną, a z najlepszych desek zrobią dla nas dębowe trumny”.
Kompletna załamka.
           Ale nie zdawałem sobie sprawy, że jesteśmy dopiero w Adżarii, regionie blisko pokrewnym z Turcją, który jeszcze kilka lat temu miał ochotę na dołączenie do Turcji. Jednak po rozmowie w 4 oczy z gruzińskim Prezydentem Szakaszwilim, przywódca Adżarii Asłan Abaszydze wyjechał niezwłocznie do Rosji, a miejscowa ludność zapajała miłością do Tbilisi.
           Jednak w pierwszych dniach naszego pobytu w Gruzji nie czuliśmy jeszcze tego okropnego nacjonalizmu w tym rejonie. Nacjonalizmu, z którym nie spotkałem się jeszcze w swoim krótkim życiu.
  
                                                                                                           Jeździmy na rowerach, zwiedzamy rzymską fortecę z II wieku w Gonio, odwiedzamy Batumi      Kiedyś perłę czarnomorskich kąpielisk. Obecnie w „trakcie remontu” ale takiego w stylu wschodnim. Główna, 12 kilometrowa droga wzdłuż plaży (kamienistej !!!) odremontowana. Ale wystarczy skręcić w głąb miasta, w boczne ulice. Nie ma tu nawet asfaltu na jezdni.
       Poznajemy też kierowców gruzińskich. Turcy przy nich to anioły.
Wszystko bierze się stąd, że gruzińskich mężczyzn opanował nowy Bóg. Nazywa się samochód. Zazwyczaj jakieś 20 letnie mercedesy, beemwe, gulfy. Jeżdżą jak idioci. Wyprzedzają na trzeciego, trąbią, nie przestrzegają ograniczeń szybkości, poprawiają wypadające przednie reflektory i jadą dalej. Na pytanie dlaczego tak jeżdżą, z uśmiechem mówią. Jak przeżyjesz jazdę
u nas, to wszędzie możesz już jeździć.
Pomyślałem tylko, spróbujcie tak w Europie, to skończycie za kratkami.
Policja ? Jest jej dużo, dużo radiowozów, na ogół czeskie Octavie.
Ale mają odgórne polecenie nie reagować dopóki nic się nie stało. Naród ma odpocząć od ucisku z czasów radzieckich.
        I odpoczywa. Sami byliśmy świadkami, jak wyprzedał nas szaleniec, z przeciwka jechał na sygnale radiowóz (prawie zawsze jeżdżą na sygnale), który przed staranowaniem musiał uciekać na pobocze i ……….. nic się nie stało. Wszyscy pojechali dalej.
O Jezu, ale się rozpisuję, jak stara baba.
Teraz będzie bardziej skrótowo.
                                                                                                             Kolejny etap to stolica regionu Megreli – miasto Zugdidi. Muzeum w pałacu zamknięte. Nie wiadomo kiedy będzie czynne. Nieoficjalnie dowiedziałem się, że jest tu przechowywana, gdzieś w magazy-nie, jedna z dwóch istniejących na świecie masek pośmiertnych Napoleona. Potem idziemy „na całość” i jedziemy zobaczyć ruiny starego zamku w Rukhi. Pascal prawie nic o nim nie mówi. Na miejscu też zero informacji ale ………. widzę z daleka kilku mężczyzn z długimi kindżałami. To takie gruzińskie noże. Ups, chciałem tu przenocować ale w tych okolicznościach.
           Pytam napotkaną rodzinę, czy tu bezpiecznie. Odpowiadają, że w nocy trzeba stąd odjechać, gdyż „ruskie grupy tu przenikają” Granica z Abhazją oddalona jest o 500 m.
         O kurna, a do tej pory wszyscy Gruzini twierdzili, że Abhazja to też Gruzja i panują tam nad wszystkim. Widać bzdury. Postanawiam szybko „obskoczyć” ruiny i zjeżdżamy.
Kiedy wracam do kampera widzę, przy grupie mężczyzn, terenową Toyotę z mundurowymi. Ciekawość bierze górę.
                                                                                                                   Podchodzę, przedstawiam się i pytam czy można zostać na noc. Jeden z mundu-rowych przedstawia się jako dowódca grupy granicznego specnazu. Cywilni właściciele kindżałów okazują się takim naszym ORMO, które pilnuje granicy ….. hmmmmm no nie granicy, bo przecież to wszystko jest gruzińskie.

No dobra, trudno to pojąć. Na pace zielonej Toyoty sporo amerykańskiej broni. Komandosi uśmiechają się – tydzień możemy się bronić !!! Natomiast my jako honorowi goście musimy tu zostać na noc. Mam tylko przestawić kampera pod latarnię.
Na moją uwagę, coś na temat snajperów – odpowiedzieli, że ich honorem jest aby nam się nic nie stało.
Nie wszystko opowiedziałem Teresie. Tylko, że zostajemy bo jest spoko.
O zmroku, w promieniu 100-200 metrów, rozstawiły się 3 kolejne zielone Toyoty.
W każdej po 3 żołnierzy. Jeszcze w swoim życiu nie czułem się tak bezpiecznie w nocy jak wtedy. Rano po żołnierzach nie było już śladu.
         Potem dowiedziałem się jeszcze, że za widocznymi z zamku wzgórzami, rozstawiona jest, słynna już w Europie, rosyjska bateria samonaprowadzających się rakiet przeciwlotniczych, które tak bardzo uwierają Tbilisi. 

                                                                                                                            Przed wyruszeniem w stronę Swanetii, jadę jeszcze drogą w stronę Abhazji.
Zamknięty szlaban.
Podchodzę do budki i mówię: turyści z Polski. Po co tam chcecie jechać ?
Chcemy zwiedzać, to Gruzja przecież.
Gruzja, ale tam nie ma nic ciekawego.
Przewodnik Pascal mówi, że jest co zwiedzać, to możemy jechać ?
No ja Was puszczę ale tam dalej stoją ONI i bez zaproszenia nikogo z Schengen nie wpuszczą.
    No właśnie to chciałem usłyszeć. Dziękuję za miłą rozmowę i ruszamy w stronę Swanetii – regionu w Wysokim Kaukazie, gdzie jeszcze 5 lat temu (do 2005) żaden turysta nie miał prawa wjechać, a jeszcze teraz przewodniki turystyczne twierdzą, że warto wynająć miejscowego Swana przed wjazdem w ten wysokogórski rejon.
 
                                                                                                               Po drodze jeszcze wizyta na czymś, co okazało się cmentarzem. Olbrzymie, ogrodzone groby, a przy nagrobkach postawione jedzenie i picie – to co zmarły lubił najbardziej za życia. Było i wino, kawa, soki, cola, słodycze, owoce itp.
I to wszystko w chrześcijańskiej Gruzji?
Jedziemy więc sobie do tej Swanetii. Teraz dobry moment aby wrzucić kolejnego kamyczka do ogrodu prawieeuropejskich Gruzinów.
Swanetia to terytorium położone w wielkiej dolinie Wysokiego Kaukazu. Tamtejsza ludność ma swój język, kulturę, historię. Trudno tu przyznać rację, nawet wykształconym Gruzinom, że Gruzja jest tylko jedna, a Swanowie mówią po gruzińsku: (cytat) tylko dodają swoje końcówki do słów. Bzdury.
Dzień dobry to po gruzińsku (fonet.) gamardżobat, a po swańsku chocza ladech itd.itd.
Tak to się rodzi nacjonalizm.
Ale nie o tym chciałem wspomnieć.   
Otóż jeszcze 5-6 lat temu w Swanetia nie uznawała zwierzchnictwa Tbilisi. Nie mieli wprawdzie swojego wojska czy też policji ale obowiązywała na tych terenach wielowiekowa tradycja przywódców rodowych (rodzinnych). Również religia, niby katolicka ale w dobrym tonie było w czasie modlitwy powiedzieć np. ……. oto proszę Ciebie Boże i Ciebie święta Góro Ushbo……..
I oto co robi prawieeuropejczyk Prezydent Szakaszwili ?
Pewnej nocy wysyła do Swanetii swoje specoddziały, które porywają i mordują około 100 najbardziej aktywnych przywódców rodowych.
Sam podchodziłem do tej historii z dystansem. Jednak pewnego razu, jeden z uczestników tego „bohaterskiego rajdu”, pokazał mi kilka zdjęć z egzekucji w swoim telefonie.
         I tak to od 5 lat można spokojnie zwiedzać ten rejon Kaukazu.
Jeszcze dodam jeden motyw w tym miejscu.
Pytałem kilka osób, w tym policjanta, wojskowego, kilku kierowców: jaka jest droga do Swanetii ???   
Charoszaja, kamper bez problemu przejedzie, śmiało jedź.
Jaka była rzeczywistość – niech zdjęcia powiedzą. 140 km jechałem 12 godzin.
To jest dobrze poinformowany naród.
Wjeżdżamy w góry.
Najpierw zapora na rzece Jvari. Niesamowity kolor wody, która w całości pochodzi z lodowców. potem zaczynają się koszmarne dziury w asfalcie, potem kończy się asfalt i jedziemy szutrem. Kurz wszędobylski. Po Swanetii zmieniłem filtr powietrza. Był czarny.
Po drodze jakieś dziwne tunele prowadzące ” do nikąd”.
Ale co pewien czas musimy stawać, bo widoki na cztero i pięciotysięczniki powalają.

         Do Mestii, czyli stolicy regionu, dojeżdżamy już w nocy.
Następnego dnia pytam policjantów o dobre miejsce na kilkudniowy postój.
Wskazują zdecydowanie – między ich posterunkiem i koszarami specnazu.
Może być.
Jest źródełko z wodą. Jest swój prąd. Jest ok.
         Przy okazji warto wspomnieć, że na terenie Gruzji jest 500 (pięćset) rodzajów wód mineralnych i tak naprawdę, to ciężko o wodę niezmineralizowaną.
         W Mestii mieszkamy przez tydzień, robimy trekkingi i wycieczki rowerowe.
Trekkingi trochę „na nosa” bo są tu tylko dwa oznakowane szlaki turystyczne.
Oczywiście oba czerwono-białe.
Idziemy na lodowiec, do wysokogórskich jeziorek, zwiedzamy muzeum, nawiązujemy szereg kontaktów z miejscowymi ludźmi. Ja uczę się podstaw swańskiego, słucham ich opowieści i muzyki.
           Spacerujemy po mieście, w którym jednocześnie remontuje się wszystkie budynki przy rynku i przy głównej ulicy – ulicy Stalina. Prawdę mówiąc remontuje się, w ramach tzw. programu prezydenckiego, wszystkie frontowe ściany budynków.
Skąd my to znamy?

Podziwiamy starą cześć Mestii, z rodowymi basztami. Trzeba pamiętać, że każda rodzina musiała mieć co najmniej jedną taką basztę, która służyła jako schronienie w czasie wojen międzyplemiennych. Były one wykorzysty-wane jeszcze na początku XX wieku.
Pewnego dnia, jesteśmy zaproszenie przez dowódcę jednostki specjalnej, na wycieczkę, do oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów wioski Ushguli. Najwyżej położonej wioski w Europie.
Po drodze wojskowi (obowiązkowo uzbrojeni w automaty amerykańskie), zabierają jeszcze do samochodu dwie pary turystów; z Ukrainy i Izraela.
Potem dowiedziałem się, że głównym zadaniem pograniczników gruzińskich jest ………… ochrona turystów. Więc nasz kamandir sam stwierdził, że nie zapewni nam lepszej ochrony niż, gdy pozbiera turystów i zawiezie ich tu i tam. 

       Ale wracając do (fonet.) Użguli. Wioska i jej otoczenie robi niesamowite wrażenie.
Widok na najwyższy szczyt Gruzji – Shkbare, owczarki kaukaskie z obrożami nabitymi kolcami – do walki z wilkami, dookoła olbrzymie przestrzenie.
Zostaliśmy zaprowadzeni na …………. małą imprezę alkoholową z udziałem kilku Swanów. Miałem przyjemność zawrzeć z jednym z nich braterstwo.
Mam więc przyrodniego brata na Kaukazie, z całym bagażem zobowiązań z tego faktu wynikających.
Potem powrót ze Swanetii. Jest to ta sama droga którą przyjechaliśmy. Innej dla samochodów bez 4×4 nie ma.
       Po drodze nocleg, wiele kilometrów od osad ludzkich, wśród szalejących dookoła burz.
Było upiornie.
       Następnego dnia Kutaisi – stolica mitycznej Kolchidy (mitologia grecka) gdzie przybył po złote runo Jazon z Argonautami.

W muzeum mieliśmy opiekę 2 kobiet + umundurowanego achrannika. Na uwagę, że takiej ochrony nie ma nawet Luwr, odpowiedzieli, że ich jest tylu, gdyż jest to forma walki z bezrobociem. Porażka. Ale potem zrozumieliśmy dlaczego najbardziej pożądana profesja w Gruzji to ochraniarz i kierowca taxi. Nie napracujesz się, a trochę zarobisz.

Potem zwiedzamy monastyr Gelati i jedziemy do Gori. Do Gori, gdzie jest jedyne na świecie muzeum Stalina.
Tu znowu czas na dygresję. Cóż, bez dygresji każdy opis Gruzji będzie niepełny.
Otóż 95% Gruzinów uwielbia i szanuje pamięć o Stalinie: kakij to był charoszyj i umnyj czieławiek. Z tego połowę jeszcze wyżej ceni innego Gruzina – Berie, który był bardzo mądrym i chytrym człowiekiem.
I takie opinie słyszałem od pastucha z gór począwszy, a kończąc na właścicielu kliniki ginekologicznej, czy dyrektorze muzeum kończąc.
 Na moje zdziwienie w tym temacie, jedna z nauczycielek, z którymi akurat rozmawia-liśmy zapytała mnie: „a co by się stało gdyby Hitler wygrał wojnę ???”. Zaskoczyła mnie. Choć uważam się za „mistrza ciętej riposty”, to nie wiedziałem co odpowiedzieć !!!
Może mi ktoś podpowie co powinienem powiedzieć, co by było ?
No ale jak za chwilę zapytały mnie, co w Polsce myślą o Stalinie powiedziałem, że w Polsce jeszcze nie tak źle mówi się o Stalinie, bo tylko około 20 tysięcy naszych oficerów kazał rozstrzelać. No nieco gorzej natomiast mówią o Stalinie na Ukrainie, gdzie przez niego zginęło ze 3 mln ludzi. Po minach pedagogów nie widać było aby pojęły aluzję. CO ZA NARÓD !?!?

     W Gori zwiedzam muzeum. Obsługiwało mnie 3 przewodników. Udawałem ucztę duchową. Nie był bym oczywiście sobą, gdybym przewodnikowi nie zwrócił uwagi, że w sali poświęconej prezentom, jakie Stalin otrzymał na swoje 70 urodziny (w 1948 roku), jest pozłacana taca, prezent od narodu NRD z wygrawerowaną berlińską wieżą telewizyjną. Niewzruszony przewodnik odpowiedział, że nazajutrz zgłosi to spostrzeżenie do rady naukowej muzeum.
Potem usiadłem sobie na schodach domku rodzinnego Stalina. Domek w całości został przeniesiony do muzeum. Siedziałem sobie tak, jak lubił siadywać mały Stalinek, knując swoją polityczną karierę 🙂
W Gori jeszcze zwiedzanie mało ciekawej twierdzy ale w swojej historii nigdy nie zdobytej przez wrogów. Są też jedno z przysłów gruzińskich mówi: niezdobyty jak twierdza Gori.
Potem jedziemy do pobliskiego miasta z V wieku pne, wykutego w wulkanicznej skale – Upliscyche. Warto zobaczyć. Następnie  ruszamy jedyną w Gruzji autostradą (ze 20 km) w kierunku Tbilisi.
To znaczy autostradą jest tylko wg Gruzinów. Wg mnie, skoro trzęsie mną jak na starym odcinku wrocławskiej autostrady, a do tego jest to nieogrodzone i na poboczu spacerują sobie krowy – więc na Boga, co to za autostrada ?????
My jedziemy jednak tylko do Mtskhety – starej stolicy Gruzji. Aha, proszę w czasie lektury, na głos wypowiadać gruzińskie nazwy własne. Dlaczego tylko ja miałem sobie wyłamywać język ???
W przeszłości i w chwili obecnej miasto to jest duchowym centrum dla Gruzinów.
Trzeba tu zwiedzić trzy obiekty sakralne, poczytać o ich historii. No w końcu Gruzja byłą drugim po Armenii na świecie państwem, które przyjęło już w IV wieku chrześcijaństwo, jako religię państwową.
Stąd tak wiele na tych terenach kościelnych zabytków.
I tutaj też mieliśmy kolejne ciekawe spotkanie z policją gruzińską. Zatrzymujemy radiowóz pytając jak dojechać do katedry Jvarii. Trzeba było jakimiś zjazdami przeciąć „autostradę do Tbilisi”. Policjanci polecili jechać za nimi. Na kogutach (gruzińskie radiowozy, na wzór amerykańskich, po drodze jeżdżą zawsze na sygnale świetlnym) poprowadzili nas przez jakieś 500 metrów POD PRĄD ruchliwą autostradą, potem zjechali zjazdem i …… byliśmy juz na właściwej drodze.
Ot, co to znaczy przestrzegać prawa.
Potem kolejny nasz cel. 

Gruzińska Droga Wojenna

             

Droga znana już w starożytności, jedyna, która przecina w poprzek główne pasmo Kaukazu z południa na północ. Rozbudowali ją, w XIX wieku carowie rosyjscy, gdy rozpoczęli podbój Zakaukazia.
Droga liczy ponad 200 km i kończy się we Władykaukazie, już po stronie rosyjskiej.
My planowaliśmy juz w Polsce, dojechać do Kazbegi, kilkanaście kilometrów przed granicą. Wiele tu zabytków architektury obronnej i niesamowite widoki na Wysoki Kaukaz.
Obecnie na siłę Tbilisi forsuje nową nazwę tej miejscowości Stepamtsminda, gdyż stara jest związana z nazwiskiem miejscowego klucznika, który przed wiekami nie zgodził się na wpuszczenie do miasta okolicznych (powstańców? bandytów?) aby wymordowali śpiących żołnierzy carskich. Ot, znowu polityka.
Jednak nauczeni przykrym doświadczeniem ze Swanetii, znowu rozpytujemy różnych ludzi o stan tej drogi (nazwijmy ją GDW). Oczywiście mówią: ok, charoszaja itp. Do ruszenia na ten kierunek przekonało nas stwierdzenie, że tą drogą jeżdżą do Rosji TIR-y.
No więc, chyba.
Ruszyliśmy. Pierwszy punkt to zwiedzanie starej fortecy Ananurii. Pięknie położono. Dopiero od niej zaczyna się wspinaczka na Przełęcz Krzyżową (2400 m npm).
Słyszeliśmy opinie, że niektórym samochodom zaczyna na tym podjeździe brakować tlenu. Kolejna bzdura Gruzinów. No i oczywiście nie obeszło się bez kilkunastokilometrowego odcinka drogi, gdzie znika asfalt i jedzie się po dziurach, w kurzu. Tak jest w rejonie przełęczy, za którą zaczyna się zjazd na północną część pasma Wysokiego Kaukazu. Nasz biały domek przeszedł drogę spokojnie i dostojnie. Najniżej na II biegu.
  Po drodze jest kilka ujęć wody mineralnej .
Warto pokosztować.
Mija nas sporo marszrutek, dowożących turystów do Kazbegi. No cóż, w sezonie jest tam więcej młodych Polaków i Izraelitów niż miejscowej populacji.
Wjeżdżamy sobie na ten Kriżowyj Pieriewał (Przełęcz Krzyżowa), z którego będziemy już tylko zjeżdżać na stronę północną Wysokiego Kaukazu. Niestety, już po drodze pogoda się załamała. Może to też wpływ wysokości? Siąpi deszczyk i widoczność prawie niewidoczna. Jedziemy więc w dół. Wieczorem rozjaśnia się i skręcamy w pierwszej napotkanej wiosce (Kobi) kilkaset metrów w bok z asfaltu.
Następnego dnia widoki okolicznych gór powaliły nas. Zostajemy tu na trochę. Okoliczne doliny prawie płaskie. Raj dla rowerów. Liczba mieszkańców w wiosce – kilkanaście osób. Sami starsi ludzie. Pomimo tego, jest tu całodobowy posterunek policji, w pięknym, oszklonym budynku.

Z rana zawieramy pierwsze znajomości. Starsza kobieta wita serdecznie, pyta czy wiemy, że jesteśmy w osetyńskiej wiosce. Ups. Czy wiemy, że zostali tu tylko starzy ludzie, a młodzi wyjechali do Osetii, że dookoła jest wiele opuszczonych wiosek osetyńskich ? Widocznie moje oczy robią się coraz bardziej okrągłe, bo kobieta zapytała mnie, czy przyjeżdżając tu zapoznałem się z historią narodu osetyńskiego? Ale wstyd, powiedziałem, że tylko z gruzińską historią miałem trochę do czynienia. Pokiwała głową.
Zapytała, to jak chcesz nas zrozumieć ? Dlaczego nas Gruzini wynaradawiają ? Dlaczego młodzi uciekli do Rosji ? Dlaczego od lat nie widzimy swoich dzieci i wnuków, gdyż Gruzini nie puszczają nas za granicę ?
Zrobiło mi się normalnie głupio. Ja stary chłop, znowu uwierzyłem naszej propagandzie pod nazwą: „wolność dla Gruzji”. Jeszcze wielokrotnie rozmawiałem z tą kobietą o kulturze, historii i języku osetyńskim.
Ale teraz czas na rower. O mapach topo nie ma co marzyć. Więc na nosa jedziemy w głąb wielkiej doliny. Przejeżdżamy obok opuszczonych wiosek, cmentarzy, kapliczek. Droga polna, lajtowa.
Nagle widzimy śmigłowiec na ziemi. Podjeżdżamy do zabudowań i spotykamy starszego człowieka, który zaprasza nas do domu na chaczapuri, które akurat robi jego żona.
Dla wyjaśnienia – chaczapuri to narodowa potrawa gruzińska. Na ogół jest to okrągły placek z serem. Robiony jest w każdym domu i każda gospodyni robi go po swojemu.
Zachodzimy, w środku poznajemy dowódcę miejscowej placówki pograniczników, do których należy śmigłowiec. Jest jeszcze pastuch naszego gospodarza, który po posiłku zaprasza mnie na wyprawę pod lodowiec. Są to jedyni mieszkańcy tych okolic.
Nawiasem mówiąc, domy zajęli „prawem kaduka” po osetyńcach, którzy mieszkali tu jeszcze kilka lat temu.
Można i tak.
Po dwóch dniach ruszamy dalej. Do oddalonego o kilkanaście km Kazbegi.
Zaraz po wjeździe do Kazbegi zajeżdża nam drogę jakiś UAZ, kierowca prawi siłą chcę nas wyciągnąć z kabiny i zawieźć do kościoła Sameby.
Olewamy go. Potem jeszcze mamy kilka nachalnych zaczepek ze strony miejscowych przewodników różnej maści.
Widać polowanie na jeleni. No ale miasteczko to stało się jednym z najważniejszych punktów na turystycznej mapie Gruzji. Mimo, że było po sezonie, dziesiątki marszrutek dziennie, dowoziło z Tbilisi nowych turystów. Głównie polscy studenci, sporo turystów z Izraela ale byli też z innych krajów.
Trochę czasu zajmuje nam znalezienie spokojnego miejsca do kilkudniowego postoju.
Parkujemy na początku sąsiedniej wioski Gergeti. Obok jest spory lasek, miejsce na rozbicie namiotów. Wszystko free.

Najpierw zwiedzamy miasto. Potem, gdy pogoda rokuje, wybieram się w kierunku górującego nad nami dniem i nocą, pięciotysięcznika – Kazbega.

Wg informacji przeczytanych w Polsce, powinienem jednego dnia dojść do czoła jego lodowca i wrócić na dół. Guzik prawda. Bez szans. W jedną stronę to 9 godzin podejścia. Większość przybyłych tu turystów, jako główny cel stawia sobie zdobycie szczytu Kazbega. Myślę, że udaje się to około 20% chętnym. Droga na szczyt trwa co najmniej 3 dni. Potrzebna jest aklimatyzacja. Pogoda też musi dopisać. Widziałem jak polscy szczęściarze kosili tą górę „z marszu”, a następnego dnia, wypasiona ekspedycja doświadczonych turystów z Ukrainy, była „zdmuchiwana” 30 m przed szczytem. Nawet na czworakach nie dali rady.
Idąc na Kazbega, nie sposób ominąć kultowego miejsca dla Gruzinów – XIV wiecznej świątyni Cminda Sameba, położonej na wysokości 2400 metrów, na wzgórzu Gergeti. Świątynia i okoliczne góry tworzą jeden z najwspanialszych widoków w całym Kaukazie.
Takich rzeczy się nie zapomina !!!
Kolejnego dnia, zaczepia mnie kierowca taxi i pyta czy chcę z nim jechać do położonej najwyższej wioski w Europie? Mówię, że w najwyższej to już byłem w Swanetii. Na to on, że to fałsz, że najwyższa jest Juta, że on mnie tam zawiezie. A ja swoje. Skoro tak twierdzi, to pojadę tam rowerem i sprawdzę za pomocą GPS’a.
Zmył się.

No i kolejnego dnia wyruszyłem do Juty. 1300 metrów podjazdu. Było ekstra. To co tygrysy lubią najbardziej :-).

I prawda była taka, że Juta leży tylko na wysokości około 2200 m npm.
Ale ponieważ Juta zamieszkała jest w części przez Czeczenów i oddalona o 2-3 km od granicy czeczeńskiej, to znowu nasłuchałem się sporo od zamieszkałych tam uchodźców.
Ale daruje juz sobie poruszanie tu tematów politycznych.
Wieczorem, gdy wróciłem do kampera, wokół stało ………… 11 niemieckich kamperów i jedna przyczepa. Zorganizowana expedycja. Wieczorem nawet nie wychodzili z kamperów. Rano o 8.00 ruszyli dalej. To się nazywa porządek !!! Tylko co to ma wspólnego z karawaningiem ?
My ruszyliśmy na drugą stronę Kaukazu kolejnego dnia. To znaczy, najpierw kierunek na granicę, kilkugodzinny wypad do ciekawego wodospadu. Potem już tylko wspinaczka na Krzyżową Przełęcz.

       Gdy już tam wjechaliśmy, wpadłem na pomysł noclegu, w położonej obok drogi, stacji łączności satelitarnej. Stacja jest post radziecka, nieczynna. Ochronnik nas bez problemów przyjął. Wieczorem przyjechali na koniach jego znajomi.

Zapytali czy chcę pojeździć konno ? Odpowiadam, że na koniu jeszcze nie siedziałem. Zdziwili się, stary człowiek i na koniu nie jeździł ???
Obudziło to we mnie dumę narodową. Przypomniałem sobie o husarii i ułanach polskich. Uzyskałem w kilku słowach instruktaż. Zapoznałem się z końskim układem kierowniczym i ………. dosiadłem kaukaskiego konia niczym ………. Winnetou. Ale przednia zabawa. Z punktu widzenia człowieka oczywiście !
Polecam.
Kolejnego dnia zjazd na stronę południową Kaukazu, Pogoda słoneczna. Co krok zatrzymujemy się na sesje video. Jednak czas goni.
Przed nami Tbilisi, a potem Lagodekhi, gdzie czekają w polskiej szkole, na wiezione przez nas dary z Polski. I tu się dopierozacznie.

Trzeba dodać gazu i zakończyć Gruzję. Z Kaukazu zjeżdżamy w stronę stolicy – Tbilisi. Po drodze nawiązuje telefoniczny kontakt z Rażdenem – znajomym z kaukaskiego forum internetowego. Od początku pobytu w Gruzji mamy tamtejszy numer telefonu. Karta kosztuje kilka złotych. Natomiast polski roaming trochę drogi na Kaukazie: odbiór rozmowy 1 EUR/min, dzwonienie 2 EUR. Proszę więc internetowego znajomego o namiar na jakieś miejsce, gdzie będzie można postawić kampera. Nie ma sprawy odpowiada.
Spotykamy się przy jednej z ulic i wspólnie jedziemy na przedmieście Tbilisi, na teren budowy jakiegoś bloku. Wszystko ogrodzone, budowy pilnuje 3 ochraniarzy, cena 10 lari za noc. Trochę tu mało sympatycznie, jak to na budowie bywa, no i drogawo. Trzeba bowiem wiedzieć, że w Gruzji KAŻDY człowiek po przejściu na emeryturę, obojętnie jaki zawód wcześniej wykonywał, dostaje 90 lari na miesiąc. To jakieś 150 złotych. Prawie Korea Północna.
Zarobki pracownicze są zróżnicowane „normalnie”. Nauczyciel 200 lari, policjant 300, oficer w wojsku 500 itp. Urlopy już mniej „normalny” w tym kraju. Policjant 10 dni na rok. Kropka.
Wiedząc o tych faktach, trudno się dziwić, że każdy kto ma etat, szanuje go i chwali swojego prezydenta, że aż głupio słuchać. !!! Znowu mnie wkręciło w politykę ale naprawdę trudno jest zrozumieć kraj, ludzi i ich życie, gdy nie znamy takich niuansów.
           Na razie wracamy kamperem do centrum Tbilisi. Będziemy zwiedzać. Jakieś miejsce aby zatrzymać się 3 dni na pewno znajdziemy. Dziękujemy Rażdenowi za pomoc. Szukamy informacji turystycznej. Jest jedna w urzędzie miejskim. Trochę daleko. W księgarniach przewodniki w języku gruzińskim. Odpada. No, ale mamy Pascala. Tylko, że ……….. tablice z nazwami większości ulic są po gruzińsku.
Zaparkowaliśmy na razie przy ulicy ale spanie tutaj widzę na czarno. Za duży ruch.
Ciekawi nas też dlaczego nawet w księgarni jest ochrona, w sklepie z telefonami już zdwojona ? Znowu zadajemy sobie pytanie. Bezpieczny li to kraj, czy nie ?
Wykonuje jeszcze raz telefon do Gruzina i pytam o patent na zwiedzanie jego stolicy. Odpowiada już wprost: musicie wziąć sobie przewodnika. Aaaaaaa, to o to chodziło ! Dziękujemy bardzo.
Robimy jeszcze zakupy w większym sklepie. No tu znowu musze się zatrzymać na moment.
Uwaga. Gruzja, gdzie wokól jest masa krów, chodzą po drogach, a nawet pseudoautostradzie. Więc tym Gruzinom jest „nieekonomiczno” doić swoje krówki, a jak już doją, to mleko w kartonie mają droższe od …………………. importowanego z Niemiec !
Tak, karton mleka gruzińskiego to wydatek około 6 zł za litr. Niemieckiego poniżej 4 złotych
Zaiste chory to kraj i gospodarka jego.
           Z Tbilisi wyjeżdżamy juz o zmroku.
Ciężko po ciemku znaleźć miejsce na nocleg. Ale zaraz za miastem, przy drodze wielka fotoreklama – 2 Brygady Zmechanizowanej. Skręcamy i na dyżurce pytamy, czy na pobliskim parkingu możemy przenocować ? Oczywiście ! Niech żyje przyjaźń polsko-gruzińska! Razem pobijemy ruskich ! Pomyślałem sobie, ale durnota, co za propaganda?
Dużo później dowiedziałem się, że ta brygada to elitarna jednostka prezydencka.
Przygotowujemy się do snu. Jednak po godzinie podjechał samochód Militar Policia i panowie powiedzieli, iż dowódca brygady prosił ich, aby się nami zaopiekowali, więc zapraszają nieco dalej, przed swoją siedzibę. Nie przypuszczałem, że jesteśmy tacy ważni.
Następnego dnia przemieszczamy się na wschód. Wjeżdżamy do ostatniego regionu Gruzji – Kachetii. To jedna wielka dolina. Gruzińskie zaplecze rolnicze. To tutaj powstają najlepsze wina. Najpierw zwiedzamy miasteczko Signaghi, ciekawe miasteczko, którego domy, a raczej ich fasady, zostały odrestaurowane za pieniądze z Tbilisi. Podkreślam – fasady domów.
           Kolejnego dnia jedziemy do Lagodekhi. Małego miasteczka, rozreklamowanego w necie, przez kierownika domu polskiego, gdzie mieszka największa w Gruzji Polonia !
Byliśmy proszeni o przywiezienie darów, ubrań, pamiątek z Polski.
Trochę rzeczy udało mi się zorganizować w karawaningowych firmach.
Sporo ubrań zorganizowaliśmy wśród rodziny i znajomych.
O wszystkie przywiezione rzeczy poprosił Pan Tamada – szef domu polskiego.
Co się z nimi stało ? Z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że poza mieszkańcami domu, na którym wisi tabliczka „Dom Polski”, żadnych Polaków nie widzieliśmy !!. Nie spotkaliśmy żadnych dzieciaków, żadnej działalności polonijnej. NIC.
Po płaszczykiem „polonizacji” prowadzony jest normalny turystyczny interes.
Bez komentarza.
W Lagodekhi spędziliśmy ponad tydzień. Wędrówki po górach, po terenie parku narodowego. I tu znowu nowe doświadczenie. Każdego dnia chciano nas ubrać w przewodnika. No, ale po co skoro mamy plany parku, skoro są na nim zaznaczone szlaki turystyczne (aż 3) ? Teraz już wiem dlaczego. Było to tak.
           Wybieram się w kierunku tzw. „Czarnych Skał”, ciekawego rejonu z jeziorkami, położonego przy granicy z Dagestanem.
Szlak (oznakowanie oczywiście czerwono białe, jak w całej Gruzji) kończy się po około 3 km, potem idę na „rympał”, oj było się kiedyś w tym wojskowym zwiadzie.
Jednak napotkany po pewnym czasie gruziński przewodnik, prowadzący dwójkę turystów z Izraela, nie może się nadziwić, że idę w góry sam ?Zdradza mi patent na dotarcie do celu. Trzeba iść po śladach koni !!! Wtedy nie zabłądzę. No tak, jestem w gruzińskim parku narodowym !!!! Potem robimy objazdówkę po Kachetii. Pogoda coraz bardziej jesienna.
Wysoko w górach spadł śnieg, to już październik. Wypadła nam z planu podróży Tuszetia.
Tuszetia to region Kaukazu dostępny tylko w lecie, tylko z napędem 4×4.
Nikt nas już tam nie zabierze o tej porze roku, bo można wrócić dopiero późną wiosną.
Ograniczamy się więc do zwiedzania zamków, katedr, kościołów i starych miasteczek.
Zwiedzamy wytwórnię wina.
Wpada tam co kilka miesięcy ichniejszy Prezydent, po kilka skrzynek tego trunku.
Autentyk. Wiszą zdjęcia. My też poczyniliśmy stosowne zakupy – trochę mniejsze ilości oczywiście
Potem przeskok w kierunku Armenii.
To znaczy będąc jeszcze w Lagodekhi, staliśmy 5 km od granicy z Azerbajdżanem.
Ale trzeba pamiętać; albo – albo.
Jak masz wizę AZE nie wjedziesz do ARM i vice versa. Te dwa kraje wojują ze sobą nadal.
Podobnie jest chyba z Izraelem i Syrią. Dochodzą nas też plotki, że te chytre Armeńcy chcą od Europejczyków opłaty po 70 USD od samochodu, plus oczywiście wiza po 10 USD, plus coś tam, coś tam. Może to plotki ???
Jedziemy na jedno z dwóch przejść granicznych pomiędzy Gruzją i Armenią. Jakieś 2-3 tygodnie wystarczą nam na zwiedzenie malutkiej Armenii. Wyjazd z Gruzji bez problemów. Most graniczny. Szlaban. Pytam jakiegoś strażnika armeńskiego o opłaty. On nic nie wie.
Co za ……….?
Parkuję przed armeńskim szlabanem. Na ziemi niczyjej. Zza szlabanu dziwią się.
Wchodzę sam pod szlabanem i idę do okienka z wizami. Pyta, o samochód. On nic nie wie. Samochód odprawia się 200 metrów dalej. Chcę tam iść. Nie mogę bez wizy.
Mówię, to kopsnij się sam albo zadzwoń (no może nie tak dokładnie powiedziałem :-))
Nic mu się nie chcę. W końcu mówi: zostaw paszport i idź sam. Poszedłem.
Rzeczywiście pobierana jest 70 dolarowa opłata za wjazd samochodem. Plus jakieś ich 1000 badziewiaków za pośrednictwo w tej opłacie, plus jakieś ich obowiązkowe ubezpieczenie. Plus – jak powiedzieli mi inni napotkani kierowcy – ichniejsza policja tylko czeka na takich zmotoryzowanych turystów. Wracam pod szlaban. Tam stoi już jakiś kierownik zmiany, zainteresowany kto mu się tu kręci po przejściu.
Zapytał jaka moja decyzja ?
Odpowiedziałem: wracamy, bo chcecie jakieś dziwne opłaty od nas.
Zapytał: gdyby tych opłat nie było to byście wjechali do nas ? Odpowiedziałem – tak i po kilku manewrach dość długim kamperkiem, wracamy po 15 minutach do Gruzji.
Ups, tu tez mała konsternacja.
Kilka szybkich telefonów, no bo sojusznik sojusznikiem ale czy można wydać tego samego dnia nową wizę wjazdową ? Można i znowu jesteśmy na starych śmieciach.
Teraz zmiana dalszej trasy i planów. Nici z koszmarnie taniego paliwa armeńskiego. Szkoooooooda.
Za to kolejnego dnia, trafiliśmy do ciekawego miejsca. Dmanisi. Miejsca gdzie wykopano niedawno (francuska ekspedycja, bo zapewne gruzinom kopać nieekonomiczno) kości ludzi z przed 1,5-1,8 mln lat. Ciekawe miejsce. Prace wykopa-liskowe ciągle trwają. Gruzini nie byli by sobą, gdyby we wręczanej przy wejściu ulotce nie napisali: to tu znaleziono kości najstarszego europejczyka.
Potem częściowo po swoich śladach jedziemy do Borjomi (Borżomi). Kiedyś perełka uzdrowisk radzieckich. Teraz tylko parko zdrojowy odrestaurowany. Poza tym …….. koszmar. Zwiedzamy kilka ciekawych ruin z przed wieków.
Lądujemy w mieście Akhaltsikhe. Nieplanowo ale mam jeszcze z Polski namiar na Związek Polaków Południowej Gruzji. Dzwonię do przewodniczącego, który …………… nie mówi po Polsku. Po spotkaniu, w języku rosyjskim opowiada nam o swej prężnej działalności. Córka pracuje w Polsce, syn studiuje we Wrocławiu, jest dom polski, za utrzymanie którego płaci polska ambasada. Są wspólne święta, w weekendy dom huczy od młodzieży …………….
Powiem krótko tak.
Poznałem sąsiada zamieszkałego obok „domu polskiego”. Sam Prezes Stowarzyszenia mieszka za miastem. Od tegoż sąsiada dowiedziałem się, że polski dom stoi sobie pusty, a ostatnio coś tam się działo – na wiosnę !!!
Bez komentarza.
No może jak ktoś ma dojście do naszego MSZ-u, to niech im podszepnie aby nie trwonili naszych, czyli podatników pieniędzy.
Kolejny nasz kilkudniowy etap podróży to Wardzia.
Wardzia czyli skalne miasto, wykute w stoku góry. Zamieszkałe przed wiekami, najpierw przez wojsko, a potem zamienione na klasztor z kilkuset zakonnikami. Spędziliśmy tam tydzień. Okazało się, że w okolicy jest szereg miejsc o podobnym charakterze. Większość od wieków niezamieszkała i nie opisana nawet w gruzińskich rzewodnikach.
Często ukryte w górach, zrujnowane, niebezpieczne w zwiedzaniu.
Ale naprawdę warto było. Nie miejsce tu na przypominanie historii (nawiasem mówiąc może 200-300 letniej) Gruzji. Historii skalnych miast z pogranicza tureckiego.

Dzieje Zakaukazia są szalenie zagmatwane.
Żyje tu ponad 100 narodowości. To tutaj, na przestrzeni wieków, przetaczały się „walce” Persów, Mongołów, Turków, Greków, Rzymian, Rosjan i wielu wielu innych. Dlatego tam pojechaliśmy i dlatego chcieliśmy zrozumieć tą cząstkę Azji.
No ale jest koniec października, liście zaczęły spadać z drzew. Noce były coraz zimniejsze.
Czas na odwrót, do Turcji, na tureckie wybrzeże stare kości wygrzać – przed powrotem do domu.
Granicę przekroczyliśmy przez nie opisane w przewodnikach przejście graniczne, położone koło gruzińskiej miejscowości Akhaltsikhe. Przejście czynne jest od godziny 10.00 do 21.00.

Aby definitywnie zakończyć gruziński temat – jeszcze kilka przykładowych cen z tego kraju:
(w lari. 1 lari = 1,73 złotego)

 
– ser biały, twardy —- 8 do 11
– cytryny —-0,8 do 1.5 ZA SZTUKĘ !!!
– chleb —– 1/2 do 1
– jabłka — 2 do 5
– ogórki — 2
– pomidory — 1 do 2
– ziemniaki — 1
– paliwo (eurodiesel) — 1,95
– wino —- 0 do 20
– napoje około póltora lari
– 10 jajek —- 3
– obiad dla dwóch osób —– od 15 lari