youtube=http://www.youtube.com/watch?v=RYnFIRc0k6E

Kupiliśmy rolki. Nosiliśmy się z tym pomysłem jakiś rok, od kiedy podczas rowerowej przejażdżki w Niemczech zobaczyliśmy super szczupłych i superszybkich rolkowców dziarsko śmigającym po gładziutkim asfalcie. Potem Dzieci przywlokły do domu swoje rolki i poczęły rozpływać się nad zaletami sportu tego, sprzęt nam przy okazji demonstrując. Pół godziny później byliśmy w sklepie przymierzając różne modele, bo co to, ja się nie nauczę? Ja?? Kupię sobie rolki, a co! (Marcin). A jak on to i ja, nowość dla mnie mniejsza, lat temu kilka się jeździło, oo, jak się jeździło!…

Patrząc na moje piękne, żarówiasto zielone rolki model Kawasaki Style leżące na kasowej taśmie w wybitnie sportowym profesjonalnym sklepie Oszon, oczami wyobraźni widziałam siebie w króciutkich spodenkach,
z megazgrabnymi od rolek oczywiście nogami, umięśnionym brzuchem i rozwianym włosem, płynącą jedwabiście po równie jedwabistej nadmorskiej promenadzie w Kalifornii. Och, jak bosko! Cóż…. okazało się, że z jazdą na rolkach niekoniecznie jest tak, jak z jazdą na rowerze, że się nigdy nie zapomina. Okazało się również, że mając na nogach ten sprzęt kółkowy, bardzo daleko jest do ziemi, a one jadą, a ciało stoi i bardzo to skomplikowane, żeby się ostatecznie nie wywalić na łeb i twarz. Pierwsza nasza przejażdżka zatem (moja pierwsza po latach, Marcina pierwsza ever!) wyglądała momentami jak spacer paralitów łapiących się wzajemnie za koszulki, żeby się nie wychrzanić i hamujących na sposoby różne, wszystkie spektakularne. Koniec końców, obyło się bez gleby, stwierdziliśmy zatem, że umiemy już jeździć i trzeba znaleźć fajne ścieżki.

Taaa… W Zielonej Górze nie ma żadnej, kilka km od Zielonej Góry jest kilka km ścieżki wiodącej wzdłuż szosy szybkiego ruchu, przyjemność z jazdy więc ograniczona hałasem i spalinami. Ludzie piszą na necie, że jeżdżą na dojazdówkach do różnych sklepów po zmroku, gdy ruch mniejszy, ale z uwagi na fakt, że tajemnica szybkiego hamowania na tym ustrojstwie wciąż pozostaje dla nas nieodgadniona, chcieliśmy ścieżki bez zagrożeń w postaci aut. Tajemnicą za to nie jest żadną, że jak chcesz dobrego asflaltu –  jedź do Niemiec, co też uczyniliśmy.

Uderzyliśmy do źródła, czyli tam, gdzie wysportowanych rolkowców zobaczyliśmy i gdzie organoleptycznie sprawdziliśmy teren – Senftenberger See. W jednym z wpisów wymieniałam trzy miejsca dla kamperów: Familien Kemping, a którym byliśmy za pierwszym razem, Komfort Kemping i Stellplatz Buchwalde. Na stellplatzu nie było już miejsca dla kampera – jest ich tylko 12, na pozostałych miejscach parkingowych informacje o rezerwacji wiszą, a Niemka z kampera mówiła, że tam nie wolno stawać. A że praworządni jesteśmy pierwszoligowo, zwłaszcza na niemieckiej ziemi, pojechaliśmy na Komfort Kemping* nieopodal.

* miejscowość Niemtsch, Komfort kemping. Nie ma żetonów na prysznice!!!
http://www.senftenberger-see.de/5-sterne-camping_im_lausitzer_seenland.301428.html

Po 22:00 było już, późno, ponieważ uprzednio wpisałam w nawigacji nie ten Buchwalde, do którego zdążaliśmy, musieliśmy więc nadrobić jakieś 60 km. Zadzwoniłam zatem pod numer widoczny na drzwiach i pani z drugiej strony szczęśliwie mówiła po angielsku i przydrałowała do nas na rowerze o zmroku, żeby nam bramę otworzyć, co doceniam.

O poranku (12:00) wyszliśmy na rolki. Nawierzchnia, która z rowerowego punktu widzenia była genialna,
z rolkowego genialna była tylko miejscami. Wokół jeziora Senftenberger ścieżki faktycznie na rolkowanie nadają się tylko miejscami, co nie zmienia faktu, że objechaliśmy je całe, to jezioro! 18 km na rolkach! Nowicjusze amatorzy! Yes, yes, yes!

 

CAM00032
to żółte objechalimy:))

W nocy padał deszcz. W niedzielę wiało i była ta jedna z najgorszych pogodowych kombinacji, kiedy w słońce jest gorąco, a bez słońca zimno i wicher. Trochę nam to ułatwiało ustalenie planu na dzień, ponieważ wycieńczeni po rolkowaniu byliśmy skrajnie i nieszczególnie uśmiechało nam się uprawianie sportu jakiegokolwiek, do czego wprost i bez wyraźnej przyczyny nie przyznałoby się żadne z nas.  Spakowawszy manatki, pojechaliśmy pospacerować po Senftenbergu w stylu leniwego turysty.

A tu festyn! Tak po niemiecku. Straganiki z tekstyliami i chińską biżuterią nie wzbudziły w nas entuzjazmu, ale te z jedzeniem! Piwo wszędzie, Radebereger z tego co pamiętam, truskowkowy poncz, dzik z rożna, surowa ryba w bułce, ceny całkiem całkiem, niemiecka kapela przygrywająca do tego – kto by przypuszczał, że blisko 70 lat po wojnie na terytorium wroga śmiertelnego bawić się będziem. Trochę wstyd, trochę wyrzut sumienia. W następnym pokoleniu to zaniknie może.

Jutro znowu jedziemy nad Senftenberger See, potem do rejonu Fleaming, który między innymi z rolek słynie. Co mogę powiedzieć – przegrali wojnę,  a i tak ciągle nas robią, jak chcą…