[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=DPBgknmkzBs]

Króciutkie na marginesie… zabieram się pomalutku do relacji z weekendowego Poczdamu. W międzyczasie czytam sobie forum camperteam, szukając inspiracji do sierpniowo-wrześniowej mega długaśnej jak na nas wyprawy, wymyślam, gdzie by tu wyskoczyć na mój urodzinowy weekend, sprawdzam co jakiś czas statystyki
z poprzedniego wpisu o nadmorzu (tak! Ktoś czyta!) i dochodzę do wniosku, że yeah babe, this is it! Kamperowanie rulez. Jedno z lepszych hobby na świecie:)

Ok, teraz merytorycznie. W miniony weekend wyskoczyliśmy do Poczdamu.  Z Zielonej Góry do tego podberlińskiego cudu jest 210 km, zatem w sam raz na króciutki wypad.

Wykosztowawszy się na kemping w Dziwnówku w zeszłym tygodniu, tym razem jechaliśmy na żula, gdyż będąc we dwoje i jadąc na dwie noce wygód kempingowych nie potrzebujemy, a do szastania kasą nie jesteśmy przyzwyczajeni.

Wyjechaliśmy w piątek koło 17:00. Marcin na camperteamie znalazł namiary na stellplatz w podpoczdamskiej wypoczynkowej miejscowości Werder*. Leżący nad samą Havelą, zamykany na samoobługowy szlaban parking wieczorem był wypełniony po brzegi, jednak udało nam się wcisnąć. Przy stanowiskach skrzynki
z prądem, obok stellplatzu przystań żeglarska, plac zabaw dla dzieci i oznakowana ścieżka rowerowa wiodąca zapewne do Poczdamu, co mieliśmy w planie sprawdzić następnego dnia.
Na tablicy przy szlabanie zawieszona była kartka z informacjami na temat płatności, uzupełniania wody, wylewania nieczystości itd., jednak, upośledzeni germanistycznie, oprócz w.w. słów i kwoty 6,50 E, która obowiązuje w godzinach 10:00 – 18:00, ale nie wiadomo, czy wtedy jest pobierana, czy też za te tylko godziny obowiązuje opłata, nie zrozumieliśmy nic więcej. Tak więc idąc za przykładem Niemców, którzy tłumnie pozwijali się przed magiczną 10:00, zwinęliśmy się i my, samoobsługując drewniany szlaban. Tym sposobem zaoszczędzilism 6,50 E, co wielce pozytywnie nastroiło nas na dzień cały.

52°22’41.00″   12°56’13.00″   52.378056   12.936944, 12 km od Poczdamu.

 

Następną noc mieliśmy spędzić na tajemnicznym kempingu w Sacrow, ale oprócz nazwy miejscowości Marcin nie zapisał nic więcej, więc zdaliśmy się na nawigację i funkcję „znajdź kemping w pobliżu”. Kemping został znaleziony (http://www.dccberlin.de/index.php/kladow), okazał się być  duży i bardzo gęsto zaludniony, nie wzbudził w nas euforii, a myśl, że będziemy stąd pedałować do centrum Poczdamu kilkanaście km sprawiła, że pojechaliśmy w dalsze poszukiwania. Przejechaliśmy całe 300 m i zobaczyliśmy 3 kampery biwakujące na darmowym, trawiastym parkingu* nad jeziorem. Nagle odległość do Poczdamu przestała mieć znaczenie
i chwilę później byliśmy czwartym kamperem na parkingu.

*Krampnitzer Weg, Kladow, N 52°27.482′  E 13°06.876′

 

Godzina była wczesna, cały dzień przed nami, zdjął więc Marcin rowery i witaj, poczdamska przygodo!

potsdam

Tak mniej więcej wyglądała nasza rowerowa objazdówka. Kilka punktów ominęliśmy, kilka dodaliśmy. Co jest absolutnym must see w Poczdamie?

1. Pałac Cecilienhof
Wzorowany na angielskich dworach gotyckich z czasów Tudorów. To tu spotkali się panowie Stalin, Truman
i Churchill na przełomie lipca i sierpnia 45 roku, żeby zadecydować o losach Europy po wojnie. Zapewne dzięki tym ustaleniom Zielona Góra, skąd pochodzimy, jest Zieloną Górą, a nie Grunbergiem.
Źródła podają, że to stąd,  podczas konferencji, prezydent USA Harry Truman wydał telefonicznierozkaz zrzucenia bomby atomowej Little Boy na Hiroszimę (!!).

 

2. Zespół pałacowy Sanssouci – Beztroski
Na olbrzymie parkowe tereny wokół pałacu Sanssouci i wielu innych przepięknych budowli weszliśmy od strony Voltaitweg i popełniliśmy tym samym błąd strategiczny. Przy wejściu od tej strony jest znak zakazu wjazdu dla rowerów, dlatego grzecznie zostawiliśmy swoje na rowerowym parkingu. Okazało się, że na teren parku jak najbardziej można wjeżdżać na rowerach, są specjalne ścieżki wydzielone dla rowerzystów właśnie. Całkiem to logiczne, bo park jest naprawdę ogromny, mój krokomierz wyliczył prawie 9000 kroków, a zmęczeni byliśmy skrajnie. Gdybyśmy mieli rowery, zwiedzanie byłoby o wiele mniej męczące, a tym samym przyjemniejsze.

Wciąż jednak przyznać należy, że park Sanssouci i wszystko, co się w jego obrębie znajduje (no, może oprócz tandetnego naszym zdaniem Pawilonu chińskiego) jest piękne i zdecydowanie warte polecenia (i autentyczne! Niezbombardowane, nieodbudowane – prawdziwe!). Wrażenie, jakie robi przeogromny Nowy Pałac, jest niemal nie do opisania. Jest to największa budowla tego typu jaką widziałam do tej pory, do tego przepiękna. Kiedy doszliśmy do Pałacu, z jednej strony świeciło słońce, a z drugiej na niebie wisiały ciężkie, burzowe chmury. Powstało bardzo efektowne światło, dzięki któremu budynek wyglądał monumentalnie. Cieszyliśmy się, że nie rozpoczęliśmy zwiedzania od tego kolosa, bo przypuszczalnie po nim już nic nie zrobiłoby na nas wrażenia,
a tak gradacja zachwytu miała odpowiedni kierunek.

 

Pałac Sanssouci w przeciwieństwie do Nowego Pałacu sprawia wrażenie lekkiego, ażurowego, kameralnego. To on, a nie barokowy Pałac Nowy, „fanfaronada”, był ukochanym miejscem Fryderyka II Wielkiego, jego „małą winnicą”. Po śmierci Fryderyka Wielkiego, romantyka, filozofa i miłośnika literatury, było jeszcze kilku Fryderyków: Fryderyk Wilhelm II,  któremu nie podobał się ani Pałac Nowy, ani Sanssouci, kazał sobie zatem wybudować jeszcze jeden, Pałac Marmurowy, też ładny zresztą, marmur zmusza do dotykania, wygłaskałam zatem kolumny.

 

Potem był Fryderyk Wilhelm III Pruski, który w poważaniu miał cały kompleks w Poczdamie i przebywał zupełnie gdzie indziej. Na końcu wreszcie był Fryderyk Wilhelm IV, zakochany w dziele swojego dziada Fryderyka Wielkiego i mimo, że zbudowano dla niego nowy pałac Charlottenhof, mieszkał w pałacu Sanssouci. Jeden normalny po dwóch niewdzięcznikach nieromantycznych. Warto o historii kompleksu poczytać, ciekawe wielce.

 

Podczas panowania Fryderyka Wilhelma IV na terenie parku wzniesiono jeszcze kilka budowli, w tym nasze ulubione Łaźnie Rzymskie, wzorowane na włoskich rezydencjach. Taki sobie kiedyś zbudujemy dom.

 

Kilka rad dla tych, którzy planują wizytę w Sanssouci:
– weźcie rower,
– weźcie jedzenie i picie, piwo/wino dozwolone, widziałam i zazdrościłam,
– weźcie kocyk nawet,
– zarezerwujcie cały dzień,
– zakupcie/wypożyczcie szczegółowy przewodnik/audioprzewodnik – my byliśmy uzbrojeni jedynie w wydruki
z wikipedii, dobre i to, choć niedosyt wiedzy pozostał,
– nie kupujcie mapki od przebranego pana przy wejściu – obok jest automat, w którym kosztuje ona 2 EUR (dałam panu 5, chciał co łaska, bardzo mnie zaskoczył, Polak tak w ogóle, wiadomo.

 

3. Aleksandrówka – rosyjska kolonia
To osiedle drewnianych domów w stylu rosyjskim z początku XIX w. Kolonia została zaprojektowana na zlecenie króla Prus Fryderyka Wilhelma III Pruskiego (tego, który nie chciał mieszkać w żadnym z pałaców w Sanssouci) dla ostatnich dwunastu rosyjskich śpiewaków z dawnego 62-osobowego chóru żołnierzy rosyjskich. Osiedle nazwano na cześć cara Aleksandra I. Na początku śpiewacy byli jeńcami Prus, potem Rosja okazała się być sprzymierzeńcem Prus przeciwko Francji, więc byli już swoi i utworzono dla nich osobny pułk (regiment – cokolwiek by to było) w armii pruskiej. No i dali te domy.

Co ciekawe, śpiewacy, którym podarowano domy, nie mogli ich sprzedać – były przekazywane z pokolenia na pokolenie i to tylko po mieczu. W kilku z nich wciąż mieszkają potomkowie prowodyrów całego przedsięwzięcia. W jednym powstała rosyjska restauracyjka, w której kilka pierogów ruskich kosztuje 6 EUR, barszcz z uszkami 5 EUR, zupa rybna ucha tyleż samo, a zwykła czarna herbata 3 EUR. Tak drogiego domowego żarcia jeszcze nie widziałam.

 

W niedzielę, a więc wracając, zobaczyliśmy to, cośmy ze zmęczenia ominęli w sobotę. I blask cudem ocalałego po II Wojnie Poczdamu nieco przygasł, kiedy obok zabytkowego (w rusztowaniach, a jakże!)  Zamku Miejskiego obraz nędzy i rozpaczy przedstawiała sobą postkomunistyczna stara i obleśniacka biblioteka, obok niej bloki jakieś jak w Polsce i pusto jak na rynku w Zielonej Górze. Poszliśmy dalej, zobaczyliśmy odrestaurowaną podróbkę paryskiego łuku triumfalnego, zjedliśmy wursta i loda Mcflurry,  minęliśmy na wskroś brytyjską uliczkę z ceglanymi kamienicami i francusko-angielskie kafejki, posiedzieliśmy na plastikowych neonowych fotelach w parku i pojechaliśmy nach haus.

 

Tytułem końca: Poczdam jest idealnie dostosowany, żeby zwiedzać go rowerami, nie wiem jak oni to robią, że im wychodzi to, co u nas nieosiągalne. Co więcej, zwiedzania naprawdę jest wart i człowiek wciąż się dziwi, choć myślał, że po Włoszech będzie trudniej o zachwyt. A tu proszę, u sąsiada Niemca…

PODZIEL SIĘ
Poprzedni artykułFrancja. Prowansja -> Kraków
Następny artykułRolkujmy więc! Tam gdzie asfalt zajebisty – Senftenberger See, Dojczland
DreamsOnWheels czyli Judyta i Marcin, twórcy bloga dreamsonwheels.pl. "Manifest" na temat podróży kamperem: Kamper to możliwosć, bo tak niewiele trzeba – benzyna i jedziesz. Kamper to podróż. Całoroczna. Wliczając planowanie. Kamper to wolnosc. Kamper to poszerzanie horyzontów. Kamper to ucieczka z domu. W domu ludzie umieraja. Kamper to sens życia, jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało. Opisy wypraw pochodzą oczywiście z bloga dreamsonwheels.pl