[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=j8bSfZWgDtE]

O ile przy dłuższych wypadach trasa zwiedzania, która z reguły leży w mojej gestii, jest przygotowana starannie, adekwatnie do ilości czasu i obliczona na nasze siły, posiadam kolekcję przewodników, katalogów, map itp.,  znacznie ułatwiających poruszanie się po obcych miastach i ścieżkach, o tyle krótsze wyjazdy mam tendencję traktować nieco lekceważąco. Kompletnie nie mam pojęcia dlaczego tak się dzieje i oczywiście to nigdy nie jest moja wina, tylko jakiegoś podłego splotu wydarzeń, który uniemożliwia mi znalezienie
i wydrukowanie map, informacji czy miniprzewodników. Najgorsze jest to, że na początku myślę sobie,
że o, czego to ja nie znajdę, ile to rzeczy podrukuję, tu pójdę po gazetkę, tam po mapkę,  a siam jeszcze po coś innego. Bo lubię być przygotowana. A koniec końców siadam w kamperze i uświadamiam sobie, że co prawda ściągnęłam mapkę, zapisałam ją na laptopie, którego potem radośnie zostawiłam w domu, bo po co nam tyle sprzętu. Bo tak to jest, jak się chce zrobić za dużo na raz.
Jasne, że to żadna tragedia i można obyć się bez tych wszystkich pomocy naukowych, w końcu jest informacja turystyczna i koniec języka w ostateczności. Tak też to sobie wytłumaczyłam, bo po co mam się na siebie samą boczyć i beztrosko dałam się wieźć w siną dal. Wyrzut sumienia odezwał się już w miasteczku Konigstein, miał głos Marcina i jego twarz, a nawet buty i brzmiał mniej więcej tak: „To co tu możemy zobaczyć?” Potem odezwał się jeszcze w Dreźnie, kiedy okazało się, że nie wiemy, w którą stronę iść/jechać na koncert („mapkę wydrukować, numer autobusu, tramwaju, internet przecież jest, XXI wiek, wszystko można sprawdzić, a tu nieeee, poszukamy sobie po omacku”), a potem jeszcze podczas zwiedzania Drezna („więc nic nie mamy? Na czuja będziemy szli” i „Fajnie by było wiedzieć cokolwiek o historii tych budowli, jakieś smaczki, tak to trochę powierzchowne”). Każde to zdanie powtarzał wyrzut sumienia co jakiś czas, żebym sobie zapamiętała zapewne. Do rzeczy. Tym razem naszym celem była Szwajcaria Saksońska i Drezno.

Pierwszą noc spędziliśmy na kempingu Konigstein w Konigstein, położonym pomiędzy rzeką Łabą a torami kolejowymi, po których już niedługo będą jeździły supernowoczesne pociągi produkowane w Bydgoszczy. Póki co jeżdżą po nich mniej super nowoczesne niemieckie pociągi i nie hałasują aż tak jak nasze. Samo miasteczko Konigstein jest dziwne – ni to ładne, ni to brzydkie. Pozamykane sklepy, opuszczone zaniedbane kamienice na przemian ze świeżo wyremontowanymi. Spacer po tej mieścinie zabrać może 15 minut, nie więcej. Jest to zaskakujące o tyle, że nad nią góruje przeogromna twierdza Konigstein, a w Niemczech z reguły jest tak, że gdzie atrakcja turystyczna, tam są ludzie, biergarteny i urokliwe miasteczka. W tym przypadku całą chwałę twierdzy przejęło na siebie oddalone o 5 km od Konigstein miasto Bad Schandau.
Z Konigstein do twierdzy można iść spacerem, który trwa ok. godziny. Można też podjechać bliżej i zostawić auto na specjalnym parkingu (4,50EUR) lub nieopodal niego (za darmo). Drugą opcję wymyśliliśmy, jak już zapłaciliśmy te 4,50.
Festung Konigstein jest ekstra. Wstęp kosztuje 8 EUR i warto tyle zapłacić. Polecam też wypożyczenie audioprzewodnika (po polsku też mają) za 2,50 EUR*. Nam zwiedzanie zajęło 2 h, bo trochę się spieszyliśmy
i wicher duł. Ale myślę, że wliczając piwko i przekąskę, przy ładniejszej pogodzie, spokojnie można tam spędzić nawet 4 h nie nudząc się.

*można też wypożyczyć specjalne audioprzewodniki dla dzieciarów. Fajna sprawa.

Jakieś 30 km od Konigstein, w Parku Narodowym, znajduje się formacja skalna zwana Bastei wraz
z malowniczym mostem wiszącym między skałami i ruinami (choć to za duże słowo) średniowiecznego zamku Neurathen. Ładne widoki na Łabę i okolice i sądząc z haków powbijanych w niektóre skałki, miejsce często odwiedzane przez miłośników wspinaczek. Przed wejściem na most jest parking, oczywiście płatny, 3 EUR. Pomiędzy skałkami można sobie chodzić za darmo, ale żeby obejrzeć pozostałości po zamku trzeba zapłacić
1 EUR.

Wreszcie Drezno. Zatrzymaliśmy się na stellplatzu polecanym na camperteamie*. Przy samej starówce, ale
7 km od miejsca koncertu. Sporo czasu zajęło mi zrozumienie rozkładu jazdy tramwajów, przy którym sympatyczna młoda Niemka płynną angielszczyzną wyjaśniała nam, w którym kierunku mamy jechać (najpierw musiałam ogarnąć, ze mówimy o tramwajach, a nie autobusach; potem zastanawiałam się, czemu ona chce nas wywieźć w innym kierunku, niż to sobie wyobrażałam; w końcu uświadomiłam sobie, że wszystko jest na odwrót i trzeba rozkład jazdy oglądać do góry nogami, wtedy się zgadza. To znaczy zgadzało, bo teraz znowu nie wiem…). Troszkę błądząc po brzydszej niż reprezentacyjna dzielnicy Drezna, szczęśliwie trafiliśmy na koncert zespołu H-Blockx. Nie byliśmy zagorzałymi fanami tego zespołu, ba, przed koncertem nie miałam pojęcia, że taki band istnieje, Marcinowi coś tam może kołatało w 367-ej synapsie. Ale chyba już jesteśmy
i niebawem kupimy płytę, bo bardzo nam się podobało. Panowie grają rocka z elementami hiphopu, można
z przyjemnością posłuchać i sobie podygać, w sensie potańczyć i nawet zaśpiewać wespół. Poza tym koncert odbył się w klimatycznej sali, staliśmy zaraz za konsoleta i stanowiskiem pana od świateł, więc nikt nam nic nie zasłaniał, piwo było tanie, a z pewnością tańsze niż u nas w barach – wszystko grało. Nie mieliśmy pojęcia,
w którą stronę wraca się do domu („mapę wydrukować, co to za problem mapę wydrukować”), więc wróciliśmy taksą (11 EUR).

W niedzielę, w nastroju pokoncertowym, po ciężkim poranku,  poszliśmy na zwiedzanie (o godzinie 6.  obudziły mnie niemieckie wrony kraczące złośliwie nad nami; potem, o godzinie 7., 8., 9. i 10 wszystkie dzwony
w Dreźnie i okolicach, i być może jeszcze w Czechach, przez 5 minut biją bez przerwy, jakaś podła niedzielna tradycjo-tortura). Pamiętam, że jak byłam w Dreźnie lat temu dużo, czułam się całkiem podobnie, więc zgaduję, że Drezno już na zawsze będzie mi się kojarzyło z kacem. Mimo to dzielnie obejrzeliśmy wszystkie zabytki. Które tak naprawdę wcale zabytkami nie są, bo wszystkie zostały zbombardowane i spalone przez Stalina
w jedynie dwa lutowe dni 45 roku – przeczytaliśmy
w zakupionym przewodniku nie bez okrutnej satysfakcji (straszne uczucie, któremu nie mogłam się oprzeć, pomimo zupełnie pacyfistycznej duszy i zamiłowania do zabytków. Ale nam wszystko poburzyli i to oni zaczęli
i sprawiedliwość musi być). Tak więc drezdeńskie zabytki to fragmenty starych budowli z różnych epok wkomponowanych w wiernie odbudowane nowe mury. Mimo wszystko, robią ogromne wrażenie.

*Wisentorstrasse N 51° 3′ 24”  E 13° 44′ 34”. Ogrodzony, nad samą Łabą, na przeciwko starówki. Bez prądu, zrzut wody i uzupełnienie wody dodatkowo płatne, a za 24 h stania tam trzeba zapłacić 14 EUR. Dużo. Gdybyśmy mieli więcej czasu, pewnie poszukalibyśmy czegoś „na dzikusa”.

Cośmy mieli zobaczyć, tośmy zobaczyli.  Nie udał się tylko jeden punkt wycieczki: w pierwotnym założeniu miała być ona rowerową. Wzięliśmy cały ekwipunek, rowerowe stroje na każdą pogodę i oczywiście rowery, które ostatecznie jak wyjechały umocowane na bagażniku, tak wróciły. Bardzo szkoda, bo nad Łabą, która była patronką naszej wycieczki, ścieżek rowerowych jest mnóstwo, a wiadomo, że niemieckie ścieżki to nie w kij dmuchał. Ale tak to jest, jak się chce zrobić za dużo na raz.