[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=xrvDCHzJQuo]
Planując naszą wyprawę nie wzięliśmy wcale pod uwagę jednego, okazało się, że bardzo istotnego elementu – pogody. Pakując radośnie krótkie spódniczki, lekkie sukienunie i trzy pary strojów kąpielowych przez głowę mi nie przeszło, że niebawem chorwacka trans-prezenterka telewizyjna z chochlikiem w oczach ogłosi, że warunki narciarskie wewnątrz kraju są dobre, a my nad morzem będziemy zmagać się z iście azjatyckim tajfunem. Człowiek mądry po szkodzie i teraz już wie, że „pogoda w maju jest jeszcze nieustabilizowana” (P.B. ). Ale od początku.
Zaplanowaną trasę zrealizowaliśmy prawie w całości. Pominęliśmy Triest (Martusia, przykro mi), żeby nie wybijać się z jugosławiańskiego klimatu, ze względu na w.w. pogodę, Pulę zwiedziliśmy jedynie cząstkowo, Motovun wcale, a ja nie czuję się spełniona w kwestii kąpieli słoneczno-adriatyckich i zakupu lawendowych pamiątek (które stały się moją obsesją w momencie, kiedy uświadomiłam sobie, że już nie mam szansy ich nabyć ani drogą kupna, ani zerwania z pobocza, bo Marcin nie przedsięwziął zadowalających mnie starań, aby się zatrzymać!).
Początkowym naszym założeniem było omijanie dróg płatnych, co się absolutnie nie sprawdziło. Winietki zakupiliśmy wszędzie (Czechy, Słowacja, Węgry, Słowenia), za autostradę w Chorwacji zapłaciliśmy również. Poczucie braku ograniczeń w planowaniu trasu i spokój ducha z nim związany są warte tych pieniędzy.
Pierwszy nocleg zaliczyliśmy w winnej miejscowości Modra nieopodal Bratysławy. Znajduję się tam dużo winnic i urokliwych winiarni, bo na Słowacji można po ludzku sprzedawać to, co się wyprodukowało. Znajduję się tam również morawska dżungla i niedźwiedź.
Krótka bytność w Modrej zaowocowała stworzeniem genialnego planu zrehabilitowania zielonogórskiego Winobrania i starówki. Jak już włodarze Zielonej Góry za grubą kasę kupią od nas ten pomysł, co się stanie, rzecz jasna, i będzie to dobre, założymy piękny kemping i będziemy mega bogaci.
Pobyt w Modrej miał również inne, gorszego sortu, owoce (choć wino z podgnitych winogron też jest dobre, widziałam w słowackiej telewizji): wziął nam odpadł tłumik w dzień wyzwolenia Słowacji czy coś w tym stylu*
i przez chwilę byliśmy Rudym 102 oraz znów odpadła nam rurka dopływu wody w zlewie w kuchni nocą przy włączonej pompie. Potem, pomimo makgajwerowskich umiejętności Marcina, pamiętaliśmy już o wyłączaniu pompy na noc. A czynny zlew w kuchni to zbytek.
*tak, święto to jest, wszystko zamknięte, warsztaty też. Ale taki miły pan skierował nas do takiego miłego pana, który zawiózł nas do innego pana, który w wolny dzień ucieka z domu do warsztatu wśród winnic na wzgórzu, pewnie ma żonę zołzę i dzieci potwory, i za 10 EUR fachowo naprawił nam tłumik. Byliśmy szczęśliwi.
Kolejny punkt na trasie to Plitvickie Jezera*. Zatrzymaliśmy się na kempingu Korana w Dreznik Grad oddalonym od Plitvickich o 6 km. Wpis z mojego trasowego notatnika na temat tego kempingu brzmi: „Ptaki świergolą i czad” (w sensie, że super – przyp.red.). Zajmuje rozległy teren wśród zieleni i w przeciwieństwie do reszty kempingów, na których się zatrzymaliśmy, nie ma wyznaczonych, ponumerowanych parceli – staje się, gdzie się chce. W tym miejscu po raz pierwszy zachłysnęliśmy się słońcem, zapachami, turkusową wodą nawet w rzekach i kamperowaniem ogólnie pojętym.
Do Plitvickich postanowiliśmy pojechać rowerami. Pani w recepcji na pytanie, czy nam się to uda oceniwszy nas wzrokiem odpowiedziała z powątpiewaniem: „You could”…
Licznik na rowerze faktycznie wskazywał równiutkie 6 km, kiedy zaparkowaliśmy rowery przed wejściem. Urokliwa trasa wiedzie pod górę, po krętej drodze pomiędzy przepaścią a skalną ścianą, z towarzyszącym rykiem wyprzedzających autokarów, tirów i pojazdów wszelkiej maści. W pierwszą stronę w głowie wyświetlałam sobie film pt. „Polska turystka ginie zmieciona przez niemieckiego tira w przepaść”, w drugą stronę sequel ” Polska turystyka ginie rozgnieciona na skalnej ścianie przez autokar z niemiecką wycieczką”. Krótko mówiąc: bałam się. Za to wracając wyprzedziliśmy traktor:)
*wstęp kosztuje 110 kun i należy je wydać. Bardzo, bardzo ładnie. Podejrzewamy jednak, że w szczycie sezonu zwiedzanie bardziej przypomina ślimaczą przepychankę wśród wielonarodowego tłumu niż kontemplację przyrody.
Następny cel to Premantura niedaleko Puli, a konkretnie cudny kemping Stupice. Tu postanowiliśmy zatrzymać się na 3 noce i ograniczyć czynności, które mogłyby nas niepotrzebnie i nieprzyjemnie zmęczyć do rowerowania do łazienek i sklepu po zaopatrzenie. Udało się.
Zastanawiał nas fakt, dlaczego oprócz nas i jakiegoś pana z przyczepą nikt z dość licznych współkampingowiczów nie stanął na naszym zdaniem boskim wysuniętym w morze cyplu. Odpowiedź uzyskaliśmy ostatniej nocy, kiedy to nasz kamper znalazł się w oku cyklonu bez mała. Fiuftało nami w te i we wte, mieliśmy wrażenie, że każdy kolejny podmuch zepchnie nas jak przyciężką żaglówkę do morza. W końcu
o 3. w nocy przerażeni opuściliśmy szatańską lokalizację, aby na stałym lądzie przeczekać szalejącą wichurę.
Następny dzień był brzydki, zimny i deszczowy, więc w poszukiwaniu słońca pojechaliśmy dalej. Mieliśmy zwiedzić Pulę, ale przez pogodę i strach przed zostawieniem całego dobytku na kółkach na niestrzeżonym terytorium obejrzeliśmy jedynie amfiteatr i ruszyliśmy do Rovinj.
W Rovinj zatrzymaliśmy się na kempingu Porton Biondi. Położony jest tarasowo i rozpościera się z niego piękny widok na starówkę, którą skwapliwie przełaziliśmy razy kilka.
Rovinj było bazą wypadową do pobliskiego (ha ha!) Limskiego Kanału, który stał się naszym must see
z jednego tylko powodu: małże i ostrygi. Przysmaki te ponoć najlepiej rozwijają się w warunkach, gdzie woda słona miesza się ze słodką, a takie właśnie panują w Kanale Limskim. Pytanie – czy warto pedałować 15 km
w jedną i 15 km w drugą stronę (z 3km podjazdem na samym wstępie), żeby zjeść zupę rybną, talerz wybitnych małż w szpinaku i popić to wszystko kieliszkiem śliwowicy? TAK. Przepedałuję każdą odległość dla pysznego jedzenia. Choć drugi raz wybralibyśmy chyba jednak jakiś pojazd z silnikiem, co też radzę kolejnym amatorom pyszności w muszelkach.
Z Rovinj zmierzaliśmy dalej na północ, do Poreca, który pełen jest rażących sprzeczności. Po pierwsze, wszelkie punkty noclegowe skupione są w ogromnych konglomeratach, wioskach wakacyjnych z wszelkimi możliwymi udogodnieniami, w których człowiek naszego pokroju gubi się, traci świadomość, gdzie tak naprawdę jest, a w efekcie dziękuje pięknie pani z wąsami w mariotowskiej recepcji i ucieka.
Po drugie, przepiękne stare miasto z XV-wiecznymi kamieniczkami zepsute jest przez szereg butików z drogimi ciuchami, sklepów z biżuterią, restauracji z naganiaczami i sklepów oferujących koszulki z napisami typu: „I was on the croatian bitch”. Pośród tego wszystkiego ukryta jest bazylika, której wejścia strzegą megastare mozaiki z jakimś świętym (ponoć och i ach zabytków, my niestety nie doceniliśmy…). W każdym razie nie podobał nam się ten miszmasz odzierający klimatyczne miejsce z magii, dlatego też, jako czołowi planiści /urbaniści
z odpowiednim przygotowaniem w postaci studiów turystycznych, wymyśliliśmy kolejny plan rehabilitacji kolejnej starówki. I jest on dobry.
Kemping Zelena Laguna w Porecu niczym nie zachęcił nas do zostania na noc, więc pojechaliśmy do Novigradu. Tu zatrzymaliśmy się na kempingu Sirena z supernowoczesnymi sanitariatami i korzystając z chwili ze słońcem, pognałam się opalać, a Marcin nie miał wyjścia.
Dnia następnego pogoda była znów wstrętna, a my byliśmy w kropce – gdzie tu jechać skoro wszędzie pada? W smsie od rezerwowego planisty z Zielonej Góry dostaliśmy adres term* na Słowenii, znajdujących się na naszej trasie nad Balaton, co było doskonałym rozwiązaniem.
*Terme Banovci to nieduże termy niedaleko granicy austriackiej. Na ich terenie jest nieduży kemping, na którym trzeba bardzo uważać na gołych Austriaków i Niemców paradujących radośnie po dworze, bo część term i kempingu to strefa FKK. No, chyba że ktoś lubi.
Przedostatni etap: Balaton, miejscowość Keszthely, kemping Castrum. Woda w Balatonie o kolorze
i konsystencji herbaty z mlekiem zmusza do refleksji: O co chodzi?? (vel: „Co jest k*&^$??”) Wszystko niby gra (pomijając ten język), ładne miasteczko z pałacem, zagospodarowane plaże, tanie jedzenie, ładne drogi rowerowe, kemping w porządku… ale co z tą wodą?? O ile jestem z gatunku tych, którzy wlezą do każdej wody o umiarkowanym stopniu czystości w celach refreszingowych lub zdrowotnych (wlazłam do śmierdzącego zgniłym jajem basenu siarkowego, bo ponoć zdrowo i zapłaciłam za to), o tyle w Balatonie nie zanurzyłam nawet ręki. I teraz żałuję, bo na Wikipedii napisali, że balatońska błotnista woda bogata jest w węglany
i siarczany oraz w magnez wapń i sód. Na pewno moja skóra stałaby się aksamitnie gładka, a włosy gęste
i mocne… Wracamy, psia mać!
Aby ostatni dzień kamperowania nie był tylko smutnym powrotem do domu, ostatnią noc spędziliśmy w czeskim Spindlerovym Mlynie i w niedzielny poranek zrobiliśmy sobie rowerową wycieczkę w góry. Zanim jednak dojechaliśmy, musieliśmy przemierzyć autostradę Brno – Praga. Żeby uniknąć epitetów, autostrada jest taka, że wytrzęsło mi z brzucha cały zjedzony uprzednio mamusiny bigos, a Marcin klął bardziej tylko na dolnośląskich drogach, którymi powitała nas Polska szykująca się na Euro.
Tytułem podsumowania, jesteśmy już kamperowiczami pełną gebą, brakuje nam tylko wiatropszczoły przed kamperem i kwiatków w doniczkach/wazonikach poustawianych gdzie się da. Nie wiem, czy będziemy naprawiać to niedopatrzenie.
ADELANTE!